2008/04/30

Interes na szkoleniach

Spółka do niedawna związana z Ryszardem Krauzem otrzyma 46 mln zł dzięki współpracy z Ochotniczą Strażą Pożarną.
W czasie kampanii wyborczej przed październikowymi wyborami parlamentarnymi Waldemar Pawlak, lider PSL oraz prezes Związku Ochotniczych Straży Pożarnych, chwalił się uruchomieniem w remizach strażackich specjalnych szkoleń dla mieszkańców wsi.

Kto na nich zarobi najwięcej? Okazuje się, że sopocka firma Combidata, która jeszcze kilka tygodni temu należała do Prokom Software Ryszarda Krauzego. Spółka prowadziła już m.in. szkolenia dla pracowników ZUS oraz brała udział w pracach nad tworzeniem programu Płatnik.

1 kwietnia 2008 r., po połączeniu Prokomu z Asseco, właścicielem Combidaty stała się grupa Asseco. Jednym z głównych udziałowców jest Adam Góral, który współpracował z Krauzem. W 2007 r., gdy Prokom posiadał jeszcze udziały w Combidacie, spółka stworzyła wraz ze Związkiem OSP, Uniwersytetem Białostockim oraz Krajową Izbą Gospodarczą konsorcjum, które starało się o pozyskanie dotacji unijnych na tzw. szkolenie na odległość. W tym czasie Ministerstwo Edukacji Narodowej miało do rozdysponowania 150 mln zł pochodzących z funduszy europejskich, które zostały jeszcze z lat 2004 – 2006.

Rozpisano więc konkurs w ramach projektu „Internetowych centrów edukacyjno-oświatowych na wsi“. Konsorcjum tworzone m.in. przez Combidatę oraz OSP uzyskało 47,5 mln zł.

Aż 46 mln z tej kwoty otrzyma właśnie spółka z Sopotu. Zgodnie z założeniami projektu do Combidaty regularnie docierają poszczególne transze. Ostatnia ma trafić na konto firmy we wrześniu, czyli na zakończenie realizacji projektu. – Combidata jest odpowiedzialna za wyposażenie remiz w sprzęt komputerowy i audiowizualny, oprogramowanie komputerowe, meble, a także za przeprowadzenie szkoleń – mówi Małgorzata Ludera z Uniwersytetu w Białymstoku, który zarządza całym projektem. Pozostałe podmioty w konsorcjum otrzymają w sumie tylko 1,5 mln zł: KIG 683 tys. zł, a Uniwersytet w Białymstoku ponad 712 tys. zł. OSP nie otrzyma nawet złotówki.

Dlaczego kierowana przez Pawlaka instytucja nie zyskuje finansowo na realizacji projektu? – Tu chodzi przede wszystkim o stworzenie atrakcyjnej oferty edukacyjnej dla mieszkańców wsi, aby mogli podnosić swoje umiejętności – mówi Jerzy Maciak z OSP. Zaznacza, że oddziały OSP, w których są remizy wytypowane do projektu, będą otrzymywały pieniądze za użytkowanie pomieszczeń. O sprawie chcieliśmy porozmawiać także z wicepremierem Waldemarem Pawlakiem, ale w biurze prasowym Ministerstwa Gospodarki poinformowano nas, że jest za granicą.

Źródło : Życie Warszawy
Grażyna Raszkowska

2008/04/29

Czy prezydent Majchrowski przeprosi premiera Tuska?

Awantura między PO a prezydentem Jackiem Majchrowskim. Parlamentarzyści Platformy zarzucają prezydentowi, że ujawniając problemy Krakowa z brakiem dotacji na organizację Euro 2012, podważył rzetelność premiera Tuska.

Przypomnijmy: zaczęło się od tego, że w rozmowie z "Gazetą" i Telewizją Kraków prezydent Majchrowski ujawnił, że Kraków nie został uwzględniony w rządowym projekcie wieloletniego planu inwestycyjnego Euro 2012 z konkretnymi kwotami przewidzianymi dla poszczególnych miast na budowę stadionów. Majchrowski przypomniał, że premier Tusk obiecał mu, że Kraków dostanie 110 mln zł na stadion Wisły bez względu na to, czy będzie oficjalnym organizatorem Euro, czy nie. - Jest więc pytanie, czy pan premier Tusk mówi pewne rzeczy rzetelnie, czy nie - skomentował wówczas Majchrowski.

Te słowa doprowadziły do wrzenia w Platformie Obywatelskiej. Do wyjątkowo ostrej wymiany zdań z Majchrowskim doszło na poniedziałkowym spotkaniu prezydenta z małopolskimi posłami. Poseł Ireneusz Raś domagał się od gospodarza Krakowa oficjalnych przeprosin za obrazę premiera. - Powiedziałem wprost: ta publiczna awantura o dotację na stadion była niepotrzebna i wcale nie przysłużyła się Krakowowi. Przecież minister sportu obiecał publicznie, że do 30 czerwca tego roku Kraków dostanie swoje 110 mln na stadion. Jest to zapisane w stenogramie z sejmowej komisji sportu. Prezydent powinien więc spokojnie czekać i nie przejmować się, że nie ma nas w rozporządzeniu premiera o planie inwestycyjnym - uważa poseł Raś i dodaje: - Wyraziłem przekonanie, że gdy Kraków dostanie w obiecanym terminie pieniądze na stadion, prezydent powinien przeprosić premiera Tuska.

Poseł Raś zarzucał Majchrowskiemu nawet to, że opiera swoje słowa na starych i nieaktualnych już dokumentach. Wówczas prezydent wyciągnął projekt rozporządzenia premiera z 23 kwietnia tego roku. Majchrowskiego krytykowali też inni posłowie PO, murem stanęli za nim parlamentarzyści PiS-u. Sam prezydent nie uważa, że powinien przeprosić premiera. - Absolutnie nie obraziłem ani nie oskarżałem premiera, ale jako prezydent Krakowa mam obowiązek walczyć o obiecane dla miasta pieniądze. Gdybym się nie upominał, wtedy parlamentarzyści z pewnością mieliby do mnie pretensje - odpowiada prezydent Majchrowski.

Przypomnijmy, że w spornym rozporządzeniu premiera o wieloletnim planie inwestycyjnym, w którym zabrakło Krakowa, cztery miasta - oficjalni organizatorzy Euro - otrzymały konkretne kwoty na swoje inwestycje: Wrocław 110 mln zł, Gdańsk 144 mln zł, Poznań 88 mln zł, a Warszawa na narodowe centrum sportu 1 mld 200 mln zł.




Źródło: Gazeta Wyborcza Kraków

Autor: Magdalena Kursa

Prokuratura sprawdzi "naciski" Tuska

OZZL chce, by prokuratura sprawdziła doniesienia "Gazety Wyborczej", że premier Donald Tusk naciskał na wojewodę mazowieckiego, by nie ustępował lekarzom z radomskiego Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego (WSS) i przygotował ewakuację pacjentów.
Lekarze z WSS w Radomiu domagali się podwyżek za dodatkowe dyżury. Do porozumienia nie doszło. Wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski podjął pod koniec marca decyzję o likwidacji oddziałów: onkologicznego i chirurgicznego.

- Gdy lekarze w Radomiu nie chcieli pracować i groźba ewakuacji ciężko chorych pacjentów była całkiem realna, wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski chciał ustąpić lekarzom. Wtedy podobno zadzwonił do niego Tusk: - Jacek, nie ustąpisz nawet o milimetr. Przygotuj ewakuację. I powiesz tym lekarzom, że oni w twoim województwie roboty nie znajdą - napisała 22 kwietnia "GW". Autorka tekstu "Tisze jedziesz, dalsze budiesz, czyli taktyka Tuska", napisała, iż premier "miał jeszcze powiedzieć, że jak strajkują lekarze, którzy zarabiają tysiąc złotych, to on może jeszcze negocjować. Ale wobec osób, które zarabiają w sumie ponad 10 tys. zł, trzeba być twardym, bo każda miękka reakcja pociągnie za sobą lawinę roszczeń, której budżet nie wytrzyma".

Szef OZZL Krzysztof Bukiel powiedział dziennikarzom, że związek skieruje pismo do prokuratury, w którym będzie prosił o zbadanie, czy przytaczane przez "GW" wypowiedzi premiera są prawdziwe i czy nie popełnił on przestępstwa.

- W szczególności bardzo zaniepokoiły nas słowa, jeśli są prawdziwe, że pan premier polecił, aby tych lekarzy (radomskich) w tym województwie (mazowieckim) nie zatrudniać. Jeżeli by to była prawda, to jest to działanie niepraworządne szefa rządu - mówił Bukiel.

- Premier praworządnego kraju straszy pracowników, że jeżeli będą korzystać ze swoich uprawnień pracowniczych, to zostaną ukarani. To jest rzecz niepojęta - powiedział Bukiel.

Szef OZZL poinformował, że zwrócił się do posłów o interpelacje w tej sprawie.

W środę minister zdrowia Ewa Kopacz ma spotkać się z radomskimi lekarzami i podjąć decyzję w sprawie zamkniętych oddziałów.
www.onet.pl, PAP

U wojewody fachowcy od liberałów i z wiejskiego GS

Mianowani przeze mnie dyrektorzy to fachowcy. Jeśli idzie o kwalifikacje, to ich poprzednicy z nadania PiS mogą im podskoczyć - mówi wojewoda Jacek Kozłowski (PO), który zaczął właśnie wymianę szefów w podlegających mu przedsiębiorstwach.

Zarządza przeszło 40 firmami, które oparły się reformom. Stały się za to rezerwuarem synekur dla rządzących krajem partii. Za rządów PiS wielokrotnie opisywaliśmy warszawskich działaczy tej partii, którzy dzięki politycznej rekomendacji dostawali lukratywne posady z pensjami sięgającymi w zarządach 16 tys. zł. Uczestnictwo w radach nadzorczych to 2-2,5 tys. zł miesięcznie.

Obejmując urząd, Jacek Kozłowski obiecał restrukturyzację i prywatyzację podległych mu firm. Pierwszym krokiem miała być zmiana ich rad nadzorczych. Wojewoda zapewniał, że teraz nie ma w nich polityków. Ujawniliśmy jednak, że aż roi się tam od działaczy powiązanych z koalicją rządzącą PO-PSL. Wtedy tłumaczył, że nic o ich partyjnej działalności nie wiedział.

Teraz przystąpił do kolejnego kroku. Zlecił audyt kadry kierowniczej, w którym dyrektorzy wypadli słabo. Zaczął więc ich wymieniać. Krzysztofa Wojdaka, szefa SPHW Meble Emilia, wcześniej wiceburmistrza Pragi-Północ z nadania PiS, zastąpił Krzysztof Żabiński, szef URM w liberalnym rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego. Kozłowski przerwał też rządy Pawła Terleckiego, radnego PiS w PZL-WZM, firmie produkującej aparaturę wtryskową do silników Diesla. Gdy Terlecki dostawał dyrektorską nominację z rąk pisowskiego wojewody Jacka Sasina, mówił, że ma wystarczające doświadczenie, bo skończył prawo kanoniczne i jeździł samochodami z napędem Diesla. O powrót na stanowisko dyrektora PZL-WZM starał się Jarosław Lazurko, wcześniej wieloletni szef tego przedsiębiorstwa, reklamujący się jako bezpartyjny fachowiec.

- Nie ma mowy. On blokował prywatyzację tej firmy, jest współodpowiedzialny za jej złą kondycję. PZL-WZM ma straty, o mało nie straciło płynności finansowej. A wyznaczony przeze mnie nowy szef Jerzy Zieliński, ma doświadczenie menedżerskie w tej branży i nadaje się na reformatora - mówi wojewoda Kozłowski.

Nowego szefa mają też Wydawnictwa Naukowo-Techniczne. Ich nowym szefem jest Bogusław Seredyński, były zastępca redaktora naczelnego w tej firmie. Inną zależną od wojewody firmą, Ośrodkiem Informacji Budownictwa przy ul. Bartyckiej, pokieruje Józef Kordas, menedżer z doświadczeniem w branży budowlanej.

- To fachowcy. Nie przeprowadzam czystek. Np. w fotelu szefa warszawskiego PKS zachowałem Piotra Grzegorczyka mianowanego jeszcze pod rządami poprzedniej ekipy - podkreśla wojewoda.

- A Krzysztof Żabiński? Przecież zna go pan z pracy w URM - pytamy.

- Tak, kiedy był szefem urzędu, pracowałem tam jako dyrektor generalny, a więc jego podwładny. Ale to fachowiec. Po upadku rządu Suchockiej przeszedł do firm informatycznych - broni się wojewoda. I przyznaje się do jednej polityczne nominacji: w radomskim PKS. Tam miejsce odwołanego dyrektora zajął Leszek Ruszczyk, mazowiecki radny PO i szef wydziału infrastruktury w radomskim magistracie.

- Ale rada Radomia podjęła uchwałę, w której domaga się komunalizacji tamtejszego PKS. A kto mógłby tę operację przeprowadzić lepiej niż tamtejszy szef wydziału infrastruktury? - mówi Jacek Kozłowski. I na dowód, że Ruszczyk ma doświadczenie czyta fragmenty jego życiorysu. - W latach 80. pracował w Spółdzielni Transportu Wiejskiego dowożącej towary do GS. Skończył kurs z gospodarki paliwami i smarami.

Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna


Jan Fusiecki

2008/04/28

Polityczny skok na przedsiębiorstwa

Jacek Kozłowski wymienia szefów firm podległych Urzędowi Wojewódzkiemu. Posady stracili już zarządcy w PZL WZM i Meblach Emilia. To nie koniec W piątek do Urzędu Wojewódzkiego został wezwany Krzysztof Wojdak, zarządca SPHW Meble Emilia. Tam wręczono mu wypowiedzenie.

Wojdak był zarządcą niemal rok. Na to stanowisko powołał go ówczesny wojewoda Jacek Sasin (PiS). Nowym szefem firmy, która w ub.r. po raz pierwszy od wielu lat zanotowała zysk operacyjny, został Krzysztof Żabiński, szef Urzędu Rady Ministrów w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego oraz wiceminister spraw wewnętrznych w rządzie Hanny Suchockiej.

Przed tygodniem wojewoda odwołał zarządcę komisarycznego PZL WZM Pawła Terleckiego, też powołanego na stanowisko przez Sasina. – Pracownica firmy, która robiła u nas audyt, mówiła, że mam świetne kwalifikacje do zarządzania, ale nie może rekomendować mnie na to stanowisko. Już wiedziałem, co się szykuje – mówi Terlecki.

Na początku tego roku Terlecki złożył wniosek o komercjalizację przedsiębiorstwa. – Obawiam się, że moje odwołanie ma z tym związek, bo gdyby doszło do przekształcenia firmy, to zgodnie z przepisami miałbym zapewniony fotel prezesa i przez dwa lata nie można mnie by było odwołać – uważa były zarządca PZL WZM.

Terleckiego zastąpił Jerzy Zieliński, kanclerz loży warszawskiej w Business Centre Club, a od trzech lat doradca zarządu w STOEN i Bumar.Politycy PiS uważają, że jeśli firmy mają dobre wyniki, to ich kierownictwa nie powinno się zmieniać.

– Fachowa kadra powinna mieć stabilność pracy. Nie powinno być tak, że po zmianie rządu menadżerowie tracą stanowiska, bo trzeba je zapewnić osobom z tego samego obozu politycznego – mówi Karol Karski, poseł PiS.

Jacek Kozłowski odpiera te zarzuty. – Do zmian doszło w firmach, które nie miały zadowalających wyników – tłumaczy. Dodaje, że nawet gdy nowi szefowie nie mają doświadczenia w branżach, do których trafili, to znają się na zarządzaniu i zawsze mogą wspomóc się specjalistami.

Wojewoda zapowiada zmiany w kolejnych firmach. Ich nazw nie chce ujawnić. Z naszych informacji wynika, że chodzi o PKS Warszawa oraz Dipservice.

Źródło : Życie Warszawy
Janina Blikowska

Młodzieżówka SdPl o Gronkiewicz-Waltz: "Hipokrytka roku 2008"

28.4.Warszawa (PAP) - Stowarzyszenie Młoda Socjaldemokracja - młodzieżówka SdPl - uznało w poniedziałek prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz (PO) za "Hipokrytkę roku 2008". Według SMS odpowiada ona za "wybiórcze bronienie moralności publicznej" w Warszawie.

Według Stowarzyszenia o "hipokryzji" prezydent Warszawy świadczy "ocenzurowanie" kampanii reklamowych sztuk Teatru na Woli - "Wyścigu Spermy" i "Ostatniego Żyda w Europie" - poprzez zakaz reklamowania ich w stołecznych środkach komunikacji miejskiej.

A jednocześnie - dodają działacze SMS - zezwolenie na wywieszenie przez miejską spółkę Warexpo plakatów Stowarzyszenia Kultury Chrześcijańskiej im. Piotra Skargi, nawołujących - ich zdaniem - do "nienawiści wobec mniejszości seksualnych" i bojkotu Marszu Tolerancji w Krakowie.

Rzeczniczka prasowa warszawskiego SMS Ewelina Latosek zaznaczyła jednak w rozmowie z PAP, że "to nie pani Gronkiewicz-Waltz decyduje jaki plakat zawiśnie w mieście". Natomiast - dodała - "jako włodarz miasta odpowiada ona swoją osobą i swoim nazwiskiem za to, co się dzieje w całym mieście i z jego majątkiem, czyli np. ze spółkami".

W sobotę ulicami Krakowa przeszedł Marsz Tolerancji zorganizowany przez Fundację "Kultura dla Tolerancji". Manifestanci nieśli kolorowe baloniki i tęczowe flagi - symbol ruchu gejowskiego oraz transparenty: "Tęczowa rodzina - szczęśliwa rodzina", "Każdemu wolno kochać", "Każdy inny -wszyscy równi", "Żyć we własnej skórze", "Miłość nie zna płci".

Wcześniej w proteście przeciw marszowi Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. ks. Piotra Skargi zorganizowało akcję plakatową. Na terenie trzech miast: Krakowa, Warszawy i Poznania, pojawiły się w ostatnich dniach przed marszem plakaty z napisem "Homoseksualne barbarzyństwo w Krakowie". SKCh uważa, że "publiczne manifestowanie skłonności homoseksualnych jest narzędziem walki ideologicznej z rodziną".

Przedstawiciele młodzieżówki SdPl zostawili w poniedziałek w kancelarii Ratusza dla prezydent Warszawy specjalny dyplom i książkę Gabrieli Zapolskiej "Moralność Pani Dulskiej". "Mamy wrażenie, że główna bohaterka tego dramatu ma wiele wspólnego z panią prezydent" - powiedziała Latosek.

"Z jednej strony cenzurowanie reklamy sztuk teatralnych, a z drugiej pozwalanie na wywieszanie plakatów, które jawnie nawołują do nienawiści i dyskryminacji. Na jedne praktyki się zezwala, na inne nie" - powiedziała rzeczniczka warszawskiego SMS. "I za to jest ten tytuł hipokrytki roku" - dodała.

Marcin Ochmański z wydziału prasowego stołecznego ratusza, odnosząc się do zarzutów SMS wobec prezydent Warszawy stwierdził, że tytuł "Hipokrytki roku 2008" jest "przesadzony i zupełnie nieadekwatny".

"Rozumiem, że partie polityczne, w tym i młodzieżówki (...) muszą operować bardzo krzykliwym językiem, żeby zwrócić na siebie uwagę" - powiedział Ochmański.

Prezydent miasta nie może - dodał - ingerować w działalność spółek miejskich, gdyż byłoby to pogwałcenie zasad wolnego rynku, ponieważ - jak zaznaczył - spółkę Warexpo razem z "podmiotem zapewniającym plakaty" obowiązuje umowa handlowa.

Zdaniem Ochmańskiego zrozumieć można oburzenie treścią plakatów, ale niezrozumiałe są zarzuty pod adresem prezydent Warszawy, która powinna - według niego - przede wszystkim stać na pozycji apolityczności, neutralności ideologicznej i światopoglądowej.

"Prezydent m.st. Warszawy powinna przede wszystkim dbać o to, by wszelkie poglądy, które nie naruszają godności drugiej osoby mogłyby być manifestowane w odpowiednim kontekście i w odpowiednich warunkach związanych przede wszystkim z bezpieczeństwem" - Ochmański. (PAP)

Niepolityczny wybór szefów Kompanii

Szef śląskiej Platformy Obywatelskiej chce unieważnić wybory do zarządu Kompanii Węglowej.
W piątek rada nadzorcza Kompanii Węglowej wybrała nowy zarząd. Prezesem największej spółki górniczej w Europie i największego pracodawcy na Śląsku został Mirosław Kugiel (dotychczasowy wiceprezes ds. handlu). Wśród wiceprezesów znalazł się Marek Majcher, odpowiedzialny wcześniej w spółce za produkcję. – To skandal, że człowiek, który doprowadził do zmniejszenia wydobycia i strat spółki w 2007 roku, nadal ma odpowiadać za produkcję – mówi Tomasz Tomczykiewicz, przewodniczący śląskiej PO. Zapowiada, że dzisiaj będzie interweniować w tej sprawie u wicepremiera Waldemara Pawlaka. – Będę domagał się unieważnienia wyników konkursu – zapowiada. Nowi członkowie zarządu nie chcieli tego komentować.

Wybory zarządu zbiegły się z dymisją Eugeniusza Postolskiego, wiceministra odpowiedzialnego za górnictwo. Zdaniem Tomczykiewicza fakt ten wykorzystała rada i wybrała nowy zarząd, jak chciała, bez nadzoru ministerstwa. Edward Nowak, przewodniczący rady nadzorczej w Kompanii Węglowej, jest zaskoczony takim atakiem. – Chciałbym, żeby to rada nadzorcza decydowała o wyborze fachowców, a nie politycy, którzy nie znają dogłębnie tematu – mówi Nowak.

Członkowie zarządu Kompanii Węglowej, która zatrudnia ponad 60 tys. osób, to najważniejsi menedżerowie na Śląsku. Obecnie konkursy do zarządów kontrolowanych przez państwo spółek trwają m.in. w największej firmie paliwowej PKN Orlen oraz Polskiej Grupie Energetycznej. Według analityków w obu przypadkach toczy się potyczka o wpływ na wybór prezesów pomiędzy PO a PSL.

Źródło : Rzeczpospolita

Izabela Kacprzak

PSL obsadza stołki, gdzie tylko może

Polskie Stronnictwo Ludowe przejęło wrocławską giełdę rolniczą i Ochotniczy Hufiec Pracy. Nawet Samoobrona, której podlegały te instytucje, tak gęsto nie obsadzała ich swoimi ludźmi. Niektórymi nominacjami zaskoczony jest nawet Tadeusz Drab, szef partii w regionie.
Rafał Kubacki, kandydat PSL sprzed dwóch lat na prezydenta Wrocławia, kieruje od niedawna oleśnickim Centrum Kształcenia i Wychowania

Obsada przez działaczy PSL spółek rolniczych i OHP to efekt umowy koalicyjnej między Platformą Obywatelską i ludowcami. Ochotnicze Hufce Pracy podlegają bowiem Ministerstwu Pracy, a Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa - Ministerstwu Rolnictwa. Oba resorty przypadły w udziale PSL.

Za czasów rządów PiS były rządzone przez Samoobronę. I tak jak wówczas partia Andrzeja Leppera obsadzała swoimi ludźmi spółki i agencje od nich zależne, tak teraz robi to partia Waldemara Pawlaka. Tyle że znacznie gęściej.

Tak jest w przypadku dolnośląskiego OHP, którym dawniej kierował Jerzy Liszka, członek Samoobrony ze Zgorzelca. Kilka tygodni temu zastąpił go Piotr Olchówka, ludowiec z Jawora, który ma nawet zastępczynię ze swojej partii. Jest nią Olga Anna Jabłonka z Jeleniej Góry.

Ale obsadzanie instytucji przez działaczy PSL na tym się nie kończy. Zmiany dotknęły nawet ośrodki podległe OHP. Oleśnickim Centrum Kształcenia i Wychowania od niedawna kieruje bowiem Rafał Kubacki, kandydat PSL sprzed dwóch lat na prezydenta Wrocławia.

Ludowcy wymienili też kierownika wrocławskiej Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, na której czele stał wcześniej Włodzimierz Główczyński z Samoobrony. Nowym kierownikiem ARiMR został Andrzej Stram, szef wałbrzyskiego PSL. Agencja ma z kolei większościowe udziały we wrocławskiej spółce rolniczej - Dolnośląskim Centrum Hurtu Rolno-Spożywczego. Tutaj miesiąc temu jej prezesem został Wojciech Legawiec, który jest jednocześnie przewodniczącym rady nadzorczej spółki. Legawiec ma kierować DCHRS do czasu, gdy zostanie wyłoniony nowy prezes spółki. W 2005 roku startował on w wyborach do parlamentu z list PSL.

Tadeusz Drab, prezes dolnośląskiego PSL, choć broni większości swoich działaczy, to niektórymi nominacjami sam jest zaskoczony. - Nie rozumiem, dlaczego prezesem wrocławskiej giełdy został człowiek ze Świętokrzyskiego. Jak ma kierować agencją, skoro nie jest z Dolnego Śląska i nie zna naszego regionu? To efekt jakiejś przepychanki urzędników w Warszawie. Tak być nie powinno.

Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław


Michał Kokot

Były wójt Kąkolewnicy wpadł na kradzieży butów

Przez 16 lat rządził gminą, był w AWS, potem kandydował z list PO do Sejmu. Teraz wpadł za kradzież dwóch par butów wartych 130 zł. ze sklepu CCC.
Adam K. przez 16 lat był wójtem gminy Kąkolewnica Wschodnia (powiat radzyński). Stanowisko stracił dopiero po przegranych wyborach samorządowych w 2006 roku. Rok później postanowił sprawdzić się jako polityk parlamentarny - wystartował z listy Platformy Obywatelskiej w wyborach do sejmu. I tym razem nie zyskał zaufania wyborców. Dostanie się na listy PO ułatwiła mu nie tylko długoletnia kariera samorządowa, ale i bogata karta opozycyjna w PRL. W "Solidarności" był od momentu jej powstania, w demokratycznej Polsce zasilił szeregi Akcji Wyborczej Solidarności.
O problemach z prawem Adama K. po raz pierwszy napisał tygodnik "Wspólnota Radzyńska". Dziennikarze ujawnili, że były polityk AWS dwukrotnie ukradł buty w sklepie CCC w Radzyniu Podlaskim.
Pierwszy raz - 21 marca. Według naszych ustaleń tłumaczył się, że obuwie, które uprzednio kupił nie pasowało mu. Przyszedł więc, aby je zwrócić, ale obsługa sklepu uzależniała zwrot pieniędzy od okazania paragonu. K. postanowił, więc że sam "wymieni" buty na inne. Wpadł, bo pracownicy sklepu zorientowali się, że wchodząc do sklepu miał pustą reklamówkę, przy wyjściu miał w rękach już pełną siatkę. To wzbudziło podejrzenia obsługi, która zaraz potem znalazła opróżnione pudełko na męskie półbuty, warte niecałe 80 zł. O kradzieży powiadomiła policję.
O tym czy K. zostanie ukarany zadecyduje Wydział Grodzki Sądu Rejonowego w Radzyniu.
Niedoszłego posła PO to jednak nie wystraszyło, bo odwiedził CCC po raz kolejny, 10 dni po swojej ostatniej wizycie. Jak wynika z relacji sprzedawczyń, polityk obejrzał buty i wyszedł. Po około godzinie wrócił do sklepu. W momencie, kiedy wychodził, ekspedientka zauważyła, że Adamowi K. zza połów płaszcza wystają czarne sznurówki. Okazało się, że zginęły buty chłopięce za 49,99 zł. Policja ukarała byłego wójta mandatem karnym kredytowanym. Adam K. uregulował dług w sklepie, oddając 129,98 zł (zapłacił i za poprzednio skradzioną parę). Chcieliśmy zapytać K. o całą sprawę, ale wczoraj nie odbierał komórki.
Poseł Stanisław Żmijan, odpowiadający za kształt listy wyborczej PO w okręgu, w którym w 2007 roku startował K, twierdzi że nic nie wie o kradzieżach byłego wójta. - Od pana się o tym dowiaduję. K. po przegranych wyborach parlamentarnych wycofał się z życia publicznego. Nie jest członkiem Platformy - zapewnia Żmijan. - Kiedy układaliśmy listy kandydatów do parlamentu, nie wiedzieliśmy nic o skłonnościach Adama K. do kradzieży - podkreśla poseł.
Źródło: Gazeta Wyborcza Lublin
Karol Adamaszek

2008/04/27

Koniec rządów Postolskiego

Eugeniusz Postolski nie będzie już wiceministrem odpowiedzialnym za górnictwo. Wczoraj Waldemar Pawlak złożył oficjalny wniosek o odwołanie go stanowiska.
Przypomnijmy, że Postolski jako dyrektor kopalni Makoszowy i prezes Katowickiego Holdingu Węglowego miał opinię osoby bardzo silnie związanej z ludowcami. Jak udało nam się dowiedzieć, wicepremier Pawlak, ceniąc zaangażowane i doświadczenie Postolskiego w branży górniczej, miał do niego jednocześnie wątpliwości natury osobistej. Już wczoraj zaczęto spekulować na temat ewentualnego następcy Postolskiego. Nieoficjalnie wiemy, że jeśli funkcja ta w przypadnie udziale PSL, to szanse na jej objęcie ma obecny wicemarszałek województwa Marian Ormaniec.
Nie jest jednak wykluczone, że o to stanowisko ubiegać się będzie osoba z poparciem Platformy Obywatelskiej - w tym kontekście wymienia się nazwiska byłego i obecnego szefa Jastrzębskiej Spółki Węglowej - Leszka Jarno oraz Jarosława Zagórowskiego.
Wczoraj, mimo prób, nie udało nam się skontaktować z Eugeniuszem Postolskim.

WIT - POLSKA Dziennik Zachodni

2008/04/26

NEWSWEEK: Marszałek Lasów Państwowych

Małopolscy politycy PO popadli w konflikt z Marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim.
Sprawa zaczęła się w styczniu, kiedy z inicjatywy posła i zarazem szefa regionu Andrzeja Czerwińskiego, 13 parlamentarzystów PO napisało list do ministra środowiska Macieja Nowickiego. Zwrócili w nim uwagę na ogromne kontrowersje wokół powołania Stanisława Sennika na stanowisko szefa Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krakowie. Powodem interwencji posłów było prokuratorskie śledztwo w sprawie bulwersującego obrotu ziemią w Nadleśnictwie Niepołomice, którym przed awansem na dyrektora kierował Sennik.

List posłów PO do ministra nie przyniósł efektów, gdyż za Sennikiem wstawił się Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, który co najmniej od połowy lat 90. przyjeżdżał na polowania do Puszczy Niepołomickiej i był gościem Sennika.

Posłowie PO zdecydowali się osobiście spotkać z Komorowskim. 24 stycznia w jego gabinecie stawili się Andrzej Czerwiński i Jarosław Gowin. W rozmowie wziął też udział dyr. Sennik, zaproszony przez marszałka. Spotkanie nic nie dało, Sennik nadal jest dyrektorem. Jednak Jarosław Gowin nie zamierza ustępować. - Nigdy nie pogodzę się z tą nominacją - twierdzi stanowczo.
Kontrowersje wokół nominacji Sennika wynikają z faktu, że to właśnie on, jeszcze jako nadleśniczy w Niepołomicach, wydawał pozytywne opinie dla wymian gruntów dokonywanych pomiędzy Regionalną Dyrekcją Lasów Państwowych a osobami prywatnymi. Prywatnymi, ale nieprzypadkowymi.
Wśród beneficjentów zamian byli: ówczesny dyrektor krakowskich Lasów Alfred Król, a także wicedyr. Krystyna Mikrut oraz zastępca nadleśniczego Sennika, Ryszard Gwiżdż. Ten ostatni w zamian za swoją, leżącą na odludziu działkę otrzymał m.in. ziemię pod Zamkiem Królewskim w Niepołomicach, gdzie miejscowe władze planowały od lat stworzenie kompleksu ogrodniczo-wystawowego, a tuż obok odbudowanie ogrodów włoskich Królowej Bony.
Burmistrz Niepołomic Stanisław Kracik jest oburzony nie tylko faktem, że Lasy uniemożliwiły mu inwestycję, przekazując ziemię swojemu pracownikowi. Nie zgadza się również z wycenami gruntów. - Wartość działki pod zamkiem zaniżono 10-krotnie - twierdzi. Więcej w poniedziałkowym wydaniu "Newsweeka"

Maciej Gawlikowski, Marek Kęskrawiec

Biuro podróży marszałka Struzika

Urzędnicy marszałka przeputają na wyjazdy prawie 900 tys. zŁ

Włos jeży się na głowie, na co idą nasze podatki! Pracownicy województwa latają w tę i z powrotem po Europie. Wszystko oczywiście w ramach ważnych programów unijnych, o których jednak zwykli ludzie nie mają pojęcia. Na ich wojaże podatnicy rocznie płacą prawie 900 tys. złotych!
To nie do uwierzenia! Średnio co trzy dni w tym roku delegacje urzędników wylatują dokądś z wizytą. Bo na 2008 rok w agendzie jest aż 77 zagranicznych wizyt i 19 wypadów na imprezy. Latają wszyscy - od marszałka Adama Struzika (51 l.) zaczynając, na szeregowych pracownikach i radnych sejmiku mazowieckiego czy Kolei Mazowieckich kończąc.
Okazji nie brakuje, bo przeglądając opisy wyjazdów, każda, nawet najbardziej błaha, jest dobra! Wyjazdy okazjonalne, robocze i seminaria. A na nich oczywiście degustacja lokalnych rarytasów i napitków. Tak urabiają się po łokcie przedstawiciele województwa. W planach wyjazdów są Węgry, Szwecja, Belgia, Niemcy, Rosja, Francja, Czechy. Tam po kilka razy pojawią się polscy urzędnicy. Nie ograniczają się tylko do Europy, od jakiegoś czasu wypuszczają się też do Azji, konkretnie do Kazachstanu.
Wszystko odbywa się oczywiście pod ważnym pretekstem tzw. zagranicznej współpracy międzyregionalnej. Często ta współpraca oznacza jednak wyjazdy na uroczystości czy zawody sportowe, na których obecność urzędników z Mazowsza wydaje się zbędna. Chociażby wyprawa aż 5 osób do siedziby Komisji Europejskiej na uroczystości 9 maja - Dnia Europy. Koszt dwudniowego wypadu to 10 tys. złotych! Po prostu pogadać pojadą też dwie osoby do Francji - ich ważna delegacja pod pretekstem "podsumowania dotychczasowej współpracy i omówienia dalszych kierunków wspólnych działań" będzie kosztować podatników 7,5 tys. złotych.
To szok, że takich i podobnych zagranicznych wycieczek marszałek województwa Adam Struzik zorganizuje w tym roku swoim pracownikom i wojewódzkim radnym aż 77!
autor: KD, OK
Superexpress

2008/04/25

Spór PSL z PO o kadry Mazowsza

Rada Nadzorcza Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska nie zgodziła się, by jego wiceprezesem został protegowany marszałka Adama Struzika (PSL) – Michał Kuliński. To syn dyrektora urzędu marszałkowskiego, uchodzącego za prawą rękę marszałka.

To pierwszy tak wyrazisty konflikt rządzącego Mazowszem PO i PSL o kadry w spółkach. – Nie może być tak, że coś się ustala, a później się z umów nie wywiązuje! – tak zaskoczony Struzik komentował sytuację. Ale zaraz łagodził: – W koalicji dochodzi do zgrzytów. I wtedy trzeba usiąść do rozmów. Ale nie widzę wielkiego zagrożenia dla współpracy PSL z PO.

Umowa między koalicjantami przewidywała, że ludowcy rekomendują prezesa i wiceprezesa WFOŚ. A PO – kolejnych dwóch zastępców.

Rada nadzorcza Funduszu zgodziła się wczoraj odwołać obecnego szefa WFOŚ Krystiana Szczepańskiego, a powołać na jego miejsce Tomasza Skrzyczyńskiego (były pracownik firmy). Opór stawili przy Kulińskim.– Głosowanie było tajne, ale „za“ były tylko dwie osoby z PSL – mówi nam jeden z działaczy PO. – Zgody na Kulińskiego raczej nie będzie.

Źródło : Życie Warszawy
ag, ikr

Satyryk wyleci z pracy, bo śmiał się z Platformy

Polityczna wojna w praskim domu kultury
Ryszard Makowski (52 l.), satyryk znany z kabaretu OT.TO, straci pracę w praskim domu kultury, bo nie jest "poprawny politycznie".
Ryszard Makowski (52 l.), znany satyryk, od 5 lat kieruje Domem Kultury Praga. Niestety, właśnie czeka na zwolnienie z pracy. Dlaczego? Zarząd dzielnicy nie pozostawił mu złudzeń - musi zwolnić miejsce następcy wybranemu z politycznego klucza. A Makowski, jak to satyryk, często nie zostawia suchej nitki na władzach.
5 lat owocnej pracy, dobrze prosperujący dom kultury, liczne koncerty sław i zespołów. Na każdej imprezie zjawiają się tłumy. To jednak dla władz dzielnicy za mało i, zamiast docenić pracę dyrektora Makowskiego, kupczą jego posadą.
PO go nie kocha
Okazuje się, że po wygranych ponad rok temu wyborach lokalne władze dzielą się funkcjami na miejskich stanowiskach. Teraz ktoś dopatrzył się, że domem kultury wciąż rządzi "niepoprawny politycznie" dyrektor. I właśnie jego zastępcą ma zostać ktoś protegowany przez klub SLD, mający w radzie dzielnicy jedynie czterech radnych. To jednak wystarcza, by ustawić swojego człowieka w domu kultury. Oczywiście tym kimś nie jest Makowski, który w repertuarze wśród wielu piosenek ma też utwór pt. "Platforma cię kocha". Ośmiesza w nim rządzącą partię.
Młodszy z SLD
PO może i kocha, ale nie dyrektora, który od kilku tygodni pracuje w zawieszeniu.
- Oficjalnie wypowiedzenia nie dostałem, ale na spotkaniu w urzędzie dzielnicy usłyszałem od zarządu, że mogę szukać sobie nowego zajęcia. Na moje miejsce ma przyjść ktoś młodszy, co tak naprawdę oznacza: ktoś zaproponowany przez lokalny SLD! - rozkłada ręce satyryk. - Przez to nie zorganizowałem dwóch dużych imprez, które co roku się odbywały. Nie wiem po prostu, co ze mną będzie - dodaje Makowski.
W urzędzie nikt jednak nie chce potwierdzić tej politycznej roszady. - Zwolnienia na razie nie ma, jednak niewykluczone, że zostanie rozpisany konkurs na stanowisko dyrektora domu kultury - powiedziała jedynie rzeczniczka dzielnicy Beata Bielińska.
"Platforma cię kocha"
Kiedyś władza chciała, żeby ją kochać, a teraz jest odwrotnie. Teraz państwo jest przyjazne Czy to rankiem, czy wieczorem Poseł miło się uśmiecha Wymachując wibratorem Platforma cię kocha Czy chcesz tego, czy nie Platforma cię kocha Jest romantycznie Nikt nikogo już nie skłóca Ku sielance kraj się skłania Premier jak ma dzikie oczy To wyłącznie z pożądania Platforma cię kocha Superexpress
autor: OK

W radomskim PKS-ie zmiana zarządcy

Platforma Obywatelska odbija PiS-owi radomski PKS. Nowym zarządcą ma być radny sejmiku z PO Leszek Ruszczyk.
PKS jest przedsiębiorstwem wojewody. W 2006 roku wojewoda był z PiS. Powołał wówczas na zarządcę radomskiego PKS Roberta Dasiewicza (bezpartyjny), a jego pełnomocnikiem do spraw rozwoju i marketingu został Dariusz Wójcik, szef radomskiego PiS. W radzie nadzorczej znaleźli się zaś działacz PiS Antoni Kapusta, a także Szymon Zyberyng, prawnik z Piotrkowa Trybunalskiego, który w 2001 roku startował z listy PiS do Sejmu.
Teraz, gdy wojewoda jest z PO, to ta partia obsadza stanowiska. I mimo że na przykład ogłoszono konkurs publiczny dla kandydatów na członków rad nadzorczych firm podległych wojewodzie, to akurat wybrano sporo działaczy Platformy. Jak już pisaliśmy, do rady nadzorczej PKS został powołany radny PO Włodzimierz Konecki, który 30 lat przepracował w Spółdzielni Transportu Wiejskiego, ale nie ma ukończonego kursu do rad nadzorczych (rzecznik wojewody wyjaśnił, że mieć nie musi). Innym członkiem rady nadzorczej w PKS jest Marek Kordecki - radny PO z Siedlec.
Konecki pracuje w Zakładzie Usług Komunalnych podległym prezydentowi z PiS. - Ciągle mu tam dokuczają. Musieliśmy go jakoś zabezpieczyć - mówi jeden z radomskich działaczy PO.
Rada została zmieniona, więc uznano, że teraz czas na zarząd. Oficjalna wersja jest taka - Robert Dasiewicz odchodzi za porozumieniem stron. Sam zarządca nie chce mówić o okolicznościach rozstania z PKS. Niedawno kadrę firm wojewody oceniała zewnętrzna firma. I Dasiewicz - jak mówi - dostał ocenę pozytywną.
- Był zrobiony audyt przez wojewodę, ale ja nie będą go powielać. Nie jestem od tego, żeby oceniać pana Dasiewicza, zatrudnia go wojewoda. Mogę tylko powiedzieć, że bilans przedsiębiorstwa jest ujemny i w czwartek rada oceniła go negatywnie - mówi Konecki. Nie chce jednak zdradzić, jaką stratę ma radomski PKS.
Nowym zarządcą ma być Leszek Ruszczyk, prominentny działacz PO w Radomiu. Jest dyrektorem wydziału infrastruktury urzędu miejskiego oraz radnym sejmiku. Wielu uważa, że tylko mandatowi zawdzięcza to, że utrzymał jeszcze stanowisko w magistracie, w którym rządzi PiS. O powołaniu Ruszczyka na stanowisko zarządcy mówiło się praktycznie od wygranych przez PO wyborów. Niedawno w jego wydziale powołano zastępcę dyrektora, choć przez wiele lat nie było takiego stanowiska.
- W środę dostałem taką propozycję, ale nominacji jeszcze nie ma - informuje Ruszczyk. Czy przyszły szef PKS nie boi się zarzutów, że posadę dostał po linii partyjnej? - Powiem tak, gdybym się nie znał na transporcie i gdybym w tej branży nie pracował przez wiele lat, to może bym uznał, że to skok na głęboką wodę, ale mam doświadczenie w tej dziedzinie i wykształcenie, poza tym to mnie interesuje - mówi Ruszczyk. - Moją ambicją jest, żeby to była firma nieznajdująca się w ognie krajowych PKS-ów - dodaje Ruszczyk. Zaznacza jednak, że nie zna dokładnie kondycji radomskiego przedsiębiorstwa.
Ruszczyk zrezygnuje z posady dyrektora wydziału infrastruktury. - Pracy się nie boję, ale nawet gdyby można było łączyć te stanowiska, to uważam, że trzeba się na coś zdecydować i skupić na jednym - mówi.
Według Koneckiego Ruszczyk to dobry nabytek dla radomskiego PKS. - Dzięki pracy w wydziale infrastruktury zna koniunkturę rynkową, wie, co się dzieje w infrastrukturze. Z racji swojego wykształcenia może się przydać przy pozyskiwaniu funduszy unijnych, w dodatku jest po samochodówce - kuźni radomskich samochodziarzy, tak zresztą jak i ja. Znamy się jeszcze ze szkoły - chwali przyszłego zarządcę Konecki. Dasiewicz szefem PKS ma być do końca kwietnia.
Źródło: Gazeta Wyborcza Radom
mgd, ak

Marszałek Struzik nie daruje

Ludowcy wściekli się na Platformę. Dalsza współpraca tych partii na Mazowszu stanęła pod znakiem zapytania. Powód: działacze partii Tuska, wybierając nowy zarząd funduszu ochrony środowiska, odtrącili kandydaturę syna najbardziej zaufanego dyrektora marszałka Adama Struzika (PSL).
Marszałek Struzik im tego nie zapomni. Możliwe są dwa scenariusze: zaszachuje Platformę, mówiąc, że jest gotów zmienić koalicjanta, albo wyrzuci kilku działaczy PO z najbardziej lukratywnych posad - mówi nam jeden z wpływowych polityków PSL na Mazowszu.Syn za synaA wszystko przez Michała Kulińskiego, pracownika wojewódzkiego funduszu ochrony środowiska (WFOŚ), prywatnie syna dyrektora urzędu marszałkowskiego Waldemara Kulińskiego zwanego małym marszałkiem. - Adam Struzik mieszka pod Płockiem. W urzędzie często go nie ma. Faktycznie rządzi tu dyrektor Kuliński; nic nie może się wydarzyć bez jego wiedzy i akceptacji - mówią pracownicy urzędu marszałkowskiego.
Nie dziwi więc miejsce pracy syna wszechwładnego dyrektora. Dostał posadę w komórce kontroli wewnętrznej WFOŚ, w czasach gdy rządziła tu z ramienia PSL Elżbieta Lanc. W zamian za to syn pani prezes Lanc wziął etat w urzędzie marszałkowskim.
Teraz kariera Kulińskiego juniora miała nabrać tempa, bo rządząca Mazowszem koalicja PO-PSL rozpoczęła ostateczne rozdanie posad w WFOŚ, jednej z najzamożniejszych instytucji podległej samorządowi województwa. Fundusz dysponuje 300-milionowym budżetem, zatrudnia ok. 80 pracowników. Przyznaje pożyczki, dopłaty do kredytów i nagrody za inwestycje służące ochronie środowiska. Politycy dzięki niemu mogą się skutecznie reklamować, bo beneficjentami przydzielanych fundusz pieniędzy są rozmaite instytucje: małe i duże gminy, straże pożarne, szkoły, parafie.
Umowa w restauracji
- Mazowieccy liderzy PO spotkali się ze Struzikiem w jednej z restauracji i podczas kilkugodzinnego spotkania ustalili podział miejsc w nowym zarządzie funduszu - zdradza nam jeden z polityków Platformy. Szefem miał zostać Tomasz Skrzyczyński (PSL), dyrektor wydziału edukacji ekologicznej w funduszu. Jego zastępcami dwie osoby z PO i rekomendowany przez ludowców Kuliński junior.Mimo to rada nadzorcza wojewódzkiego funduszu ochrony pod przewodnictwem Joanny Maćkowiak, szefa gabinetu ministra środowiska Macieja Nowickiego (PO), zaakceptowała tylko trzy osoby, odrzucając kandydaturę Michała Kulińskiego. - Bo słabo wypadł podczas rozmowy kwalifikacyjnej - mówi Jonna Maćkowiak.- A ja zawsze mam na języku to co w sercu, więc powiem: młody Kuliński nie wypadł źle. Platformie nie podobało się, że jest synem dyrektora urzędu marszałkowskiego. A jeśli ktoś jest czyimś synem czy córką, to znaczy, że już nie może starać się o pracę? - mówi Bogumił Ferensztajn (PSL), radny Mazowsza.Sam Michał Kuliński nie chce rozmawiać. Gdy zadzwoniłem do niego, oświadczył, że domyśla się, w jakiej sprawie, ale jest moim telefonem wzburzony, nic nie powie i odłożył słuchawkę.
Odwet, ale jaki
Mazowieccy radni PO i PSL przyznają, że po głosowaniu nad kandydaturą Kulińskiego juniora relacje między koalicjantami stały się przykre i napięte.- Platforma postawiła się Adamowi Struzikowi. Ten na pewno pokaże swoją siłę i kuluarową sprawność. Marszałek ma w partii silną, niezależną pozycję. Mimo koalicji na szczeblu rządowym może dogadać się na Mazowszu z PiS i zepchnąć Platformę do opozycji [PSL współrządzi Mazowszem nieprzerwanie od początku istnienia samorządu województwa, w poprzedniej miało koalicję z PiS, LPR i PO] - mówi nam jeden z polityków PSL.
Działacze Platformy wierzą, że koalicja PO-PSL mimo wszystko przetrwa, choć spodziewają się odwetu ze strony ludowców.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Jan Fusiecki

2008/04/24

CBA zatrzymało lubelskiego działacza PO

Centralne Biuro Antykorupcyjne zatrzymało lubelskiego działacza Platformy Obywatelskiej, przedsiębiorcę i byłego dyrektora w urzędzie marszałkowskim - Mirosława B.
Zatrzymanie Mirosława B. potwierdziła rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Lublinie Beata Syk-Jankowska. "Mirosław B. został zatrzymany w środę wieczorem do otwartej sprawy prowadzonej przez Prokuraturę Okręgową" - powiedziała Syk-Jankowska. Odmówiła podania jakichkolwiek szczegółów.
Zatrzymany jest wiceprzewodniczącym rady powiatu lubelskiego ziemskiego Platformy Obywatelskiej. W ubiegłym roku wraz z kilkoma innymi działaczami lubelskiej PO domagał się usunięcia z partii szefa PO w regionie Janusza Palikota.
- Wiem o zatrzymaniu Mirosława B. od dziennikarzy, nie wiem, o co chodzi. Jeśli prokuratura postawi mu zarzuty, to będziemy oczekiwali, że zawiesi swoje członkostwo w partii do czasu wyjaśnienia sprawy - powiedział przewodniczący rady powiatu PO Piotr Sawicki.
Mirosław B. od kwietnia do końca października ubiegłego roku pełnił funkcję dyrektora Departamentu Mienia i Inwestycji Urzędu Marszałkowskiego w Lublinie. Odszedł, gdy upłynął termin umowy.
- Jego umowa nie została przedłużona, ponieważ podczas pełnienia swojej funkcji nie przestrzegał obowiązujących procedur, m.in. jeśli chodzi o obieg dokumentów i miał różne pomysły, które nie znajdowały akceptacji zarządu województwa - powiedziała Dorota Goluch z biura prasowego Urzędu Marszałkowskiego w Lublinie.
Źródło : PAP
http://rp.pl/artykul/125389.html

2008/04/23

Posłanka PO zawieszona za nierealne obietnice

Prezydium klubu PO zawiesiło Lidię Staroń w prawach członka klubu Platformy. To efekt wypowiedzi posłanki o tym, że pracuje nad ustawą, która umożliwi przyznanie działkowcom prawa wieczystego użytkowania ogródków.
Wiceszef klubu PO Grzegorz Dolniak poinformował, że prezydium klubu zdecydowało o zawieszeniu Staroń jednogłośnie. Jak powiedział, posłanka została zawieszona z powodu złamania "zasad regulaminowych związanych z trybem zgłaszania inicjatyw poselskich".Z kolei Staroń komentując decyzję władz klubu, uznała, że projekt ustawy o uwłaszczeniu działkowców to nie jedyny powód jej zawieszenia. Posłanka podkreśliła, że "widzi tu działania lokalnego układu olsztyńskiego". Według niej, "ostatnie tendencyjne informacje medialne osiągnęły swój cel, a ona sama w swoich działaniach, "naruszyła interesy wielu osób, które teraz starają się ją zdyskredytować".
O projekcie uwłaszczenia działkowców napisała w połowie kwietnia "Rzeczpospolita". Staroń zapowiadała w rozmowie z dziennikiem, że projekt najpóźniej w maju trafi do Sejmu. Zgodnie z założeniami projektu, działkowcy mogliby na swoich działkach wybudować domy jednorodzinne pod warunkiem, że taka zabudowa byłaby wpisana do miejscowych planów zagospodarowania lub że gmina wydałaby warunki zabudowy.Dolniak podkreślił, że zawieszenie w prawach członka klubu PO "to jeden z najostrzejszych środków dopuszczonych regulaminem klubu".Poseł dodał, że Staroń była obecna podczas środowego posiedzenia prezydium klubu i przedstawiła swoje argumenty. - W swojej argumentacji pani poseł nie przekonała nas do zmiany stanowiska - powiedział Dolniak.Poinformował też, że władze klubu powołały zespół złożony z członków prezydium, którego celem będzie wyjaśnienie lokalnego kontekstu sprawy Staroń, o jakim posłanka mówiła podczas posiedzenia. Jak powiedział Dolniak, chodzi o to, "by naświetlić sytuację pani poseł w wymiarze regionalnym".Staroń zadeklarowała, że czeka na efekty prac tego zespołu. - Ta kwestia musi być wyjaśniona - powiedziała.Wiceszef klubu PO dodał, że "w każdej chwili" Staroń może być odwieszona. By tak się stało - dodał - "musiałaby wystąpić okoliczności, które złagodziłyby stanowisko klubu i istotnie wpłynęłyby na jego rewizję". Dolniak nie sprecyzował jednak jakie okoliczności mogłyby spowodować "odwieszenie" posłanki.Po publikacji "Rzeczpospolitej" szef klubu PO Zbigniew Chlebowski mówił, że uwłaszczenie ogrodów działkowych "nie wchodzi w rachubę", a pomysł uwłaszczenia działkowców - jego zdaniem - nie ma szans na aprobatę klubu.
http://wiadomosci.onet.pl/1736252,11,item.html

Informacja publiczna tajna

– Ratusz łamie prawo, nie podając danych o spółkach miejskich w Biuletynie Informacji Publicznej – mówi Maciej Białecki ze stowarzyszenia Obywatele dla Warszawy. – Są tylko dane sześciu szkół i siedmiu spółek.
O brakach w serwisie internetowym stowarzyszenie alarmowało pierwszy raz kilka tygodni temu. Ratusz obiecał, że uzupełni informacje, ale tego nie zrobił. Obywatele dla Warszawy stworzyli więc Obywatelski Biuletyn Informacji Publicznej. Można go znaleźć na www.obip.dlawarszawy.pl. Zamieścili w nim nazwiska osób zasiadających w zarządach i radach nadzorczych spółek miejskich. Pojawią się też informacje o planach zagospodarowania przestrzennego czy nazwiska dyrektorów szkół.
Źródło : Życie Warszawy
ASAB

Jeszcze poczekają na proces

Z powodu choroby Janusza Jastrzębskiego nie rozpoczął się proces trzech wyszkowskich polityków, oskarżonych o korupcję. O tym, że sprawa jest trudna i wyjątkowa świadczy fakt, że do jej sądzenia wyznaczono aż trzech zawodowych sędziów.
Proces, w którym na ławie oskarżonych zasiadają burmistrz Grzegorz Nowosielski i dwaj politycy Platformy Obywatelskiej - Wojciech Chodkowski i Janusz Jastrzębski, miał się rozpocząć 17 kwietnia. W sądzie w Ostrowi Maz, gdzie przeniesiono sprawę, nie stawił się jednak przewodniczący PO. Dzień wcześniej przysłał zaświadczenie, z którego wynika, że przebywa na oddziale kardiologii wyszkowskiego szpitala. Nie przybył także adwokat Janusza Jastrzębskiego. Również bez obrońcy, który w tym dniu uczestniczył w innym procesie, zjawił się w sądzie Grzegorz Nowosielski. Z adwokatem przybył natomiast Wojciech Chodkowski. Wobec nieobecności jednego z oskarżonych sąd zdecydował się odroczyć rozprawę do 5 czerwca.
Na rozpoczęcie procesu oskarżeni czekają od listopada 2005 roku, kiedy to usłyszeli zarzuty przekupstwa i płatnej protekcji. G. Nowosielski, W. Chodkowski, J. Jastrzębski są oskarżeni o to, że próbowali przekonać - za pomocą korzyści osobistych i majątkowych - sześcioro radnych powiatowych do głosowania za odwołaniem starosty Justyny Garbarczyk.
Na liście świadków, wyznaczonych do przesłuchania podczas procesu, znajduje się około czterdziestu nazwisk, wśród nich znani parlamentarzyści, jak Józef O. z SLD czy Jarosław K. z PSL. Jednym z pierwszych świadków będzie z pewnością także była starosta powiatu wyszkowskiego, która występuje w tej sprawie jako pokrzywdzona. Co ciekawe, pokrzywdzonym jest także Starostwo Powiatowe, choć jak przyznaje obecny starosta Bogdan Pągowski, tak się nie czuje. Nie zamierza nawet w związku z tym delegować swojego pełnomocnika do udziału w procesie.
Elwira Kosewska
Źródło: http://www.to.com.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20080423/WYSZKOW/600607158

Warszawa nie ujawnia władz spółek miejskich

Ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz lekceważy przepisy i nie ujawnia składu władz miejskich instytucji - alarmuje stowarzyszenie Obywatele dla Warszawy. I uruchamia własny serwis internetowy z kluczowymi dla miasta danymi.
O tym, że blisko połowa miejskich spółek nie ujawnia składu zarządów i rad nadzorczych, stowarzyszenie alarmowało już trzy tygodnie temu. Sugerowało, że ekipa prezydent Warszawy chce w ten sposób ukryć nominacje rozdzielane według partyjnego klucza. - Niestety, od tamtego czasu nic się nie zmieniło. Biuletyn Informacji Publicznej wciąż nie zawiera pełnych danych - mówi Maciej Białecki, szef stowarzyszenia.
Okazuje się, że braki nie dotyczą tylko spółek. Współpracownicy Białeckiego jeszcze raz przejrzeli BIP. Okazało się, że nie ma w nim również informacji o składzie dyrekcji warszawskich szkół. - Z miejskiego BIP można wywnioskować, że Warszawa ma tylko sześć szkół, a w rzeczywistości jest ich tysiąc - mówi Białecki.
Jeszcze gorzej stolica wypadła w przeglądzie monitora gospodarczego i sądowego. Wszystkie spółki, również miejskie, powinny zgłaszać do niego zmiany w składach zarządów i rad nadzorczych. - Tymczasem są tam informacje z reguły nieaktualne lub nie ma ich w ogóle. Np. w radzie nadzorczej Trasy Świętokrzyskiej można znaleźć Jerzego Hertla, który od lat już w niej nie działa. Wynika to z tego, że ostatnie wpisy pochodzą w tym wypadku z 2001 r., mimo że od tego czasu wielokrotnie zmieniły się władze tej instytucji - mówi Jan Artymowski, również działacz stowarzyszenia.
Aby nadrobić zaległości władz miasta, Obywatele dla Warszawy uruchomili własny serwis (www.obip.dlawarszawy.pl), na którym będą sukcesywnie umieszczać informacje dotyczące władz najważniejszych miejskich instytucji. - Już kilkanaście dni temu wysłaliśmy do miejskich spółek pismo, aby wprowadziły aktualne dane do BIP. Jeszcze raz je ponaglimy - mówi rzecznik ratusza Tomasz Andryszczyk.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Jan Fusiecki

2008/04/22

Igor Janke: Czas na rozmowę premiera z liderem PSL

Gigantyczne nagromadzenie afer związanych z niejasnymi związkami biznesu i polityki pogrążyło trzy lata temu postkomunistów i prawie całkowicie wymiotło ich ze sceny politycznej. Trzeba przyznać, że od tamtych czasów standardy się poprawiły.
Politycy - choćby ze strachu przed mediami - są dużo ostrożniejsi w kontaktach z biznesem. Rzeczy jeszcze niedawno naturalne - jak na przykład to, że wysoki urzędnik państwowy latał prywatnym samolotem biznesmena - dziś są nie do pomyślenia. A w każdym razie - wydaje się, że nie są.
Firmowym znakiem PSL nigdy nie była przejrzystość, bezpieczny dystans do biznesu i krystaliczna bezinteresowność. Być może z czasem ta partia się zmieniła, ale pewnie nie bez przyczyny Donald Tusk wyjął niedawno spod kompetencji Waldemara Pawlaka sprawę bezpieczeństwa energetycznego. Jak tłumaczyli znawcy przedmiotu, pewne znaczenie miały relacje niektórych peeselowskich przedsiębiorców z Rosją. Premierowi najwyraźniej zapaliła się ostrzegawcza lampka.
Kilka lat lat temu nazwisko wicepremiera jako członka władz prywatnej spółki w Krajowym Rejestrze Sądowym zapewne nie wywołałoby specjalnych emocji. Dziś na szczęście jest inaczej. Dlatego warto zadać pytanie: jak to możliwe, żeby za politykę gospodarczą państwa odpowiadał polityk, który nie umie sobie poradzić z wykreśleniem swojego nazwiska z dokumentów spółki w KRS?
Dostęp do danych sądu jest otwarty i każdy może łatwo sprawdzić, kto jest we władzach jakiej spółki. Tym bardziej może to uczynić wicepremier rządu ds. gospodarczych. Na pewno mogą to zrobić odpowiednie służby rządowe. Dlaczego nikt tego nie zrobił? Czy polscy politycy, także ci rządzący, naprawdę są aż tak niefrasobliwi?
Dobrze by było, gdyby premier Donald Tusk odbył ze swoim koalicjantem poważną rozmowę. Zwłaszcza że to nie pierwsza wątpliwość dotycząca szefa PSL. Lampka ostrzegawcza chyba znowu mruga.
Rzeczpospolita

PSL bierze spółki

W firmach obracających zbożem stanowiska zajmują ludzie związani z ludowcami. – Bo to fachowcy – przekonują politycy z partii Pawlaka.
Premier Donald Tusk zapowiadał w exposé odpolitycznienie państwowych firm i nabór do władz spółek według profesjonalizmu, a nie przynależności partyjnej. Tymczasem koalicjant PO obsadza w spółkach zajmujących się magazynowaniem i obrotem zboża ludzi związanych z PSL. Zakłady dla ludowców?
Zamojskie Zakłady Zbożowe zajmują się produkcją mąki oraz przechowywaniem, skupem i sprzedażą zboża na terenie południowo-wschodniej Polski. 100 procent udziałów w firmie ma spółka Elewarr, której właścicielem jest Agencja Rynku Rolnego. Agencję z kolei nadzoruje bezpośrednio minister rolnictwa – obecnie Marek Sawicki z PSL.
W marcu zgromadzenie wspólników zamojskiej spółki (tworzy je zarząd Elewarru) przeprowadziło konkurs na kandydatów do rady nadzorczej ZZZ. W wyniku konkursu zaakceptowane zostały dwie kandydatury: Lucjana Orgasińskiego i Mariusza Sucheckiego.
Pierwszy jest jednym z czołowych działaczy PSL na Lubelszczyźnie, radnym powiatowym tej partii. W ostatnich wyborach był kandydatem ludowców do Senatu, ale mandatu nie zdobył. Natomiast Suchecki to jeden z najbliższych współpracowników i doradca wicemarszałka Sejmu Jarosława Kalinowskiego (PSL).
Hieronim Karpiński, prezes zarządu Zamojskich Zakładów Zbożowych: – Nie znam tych panów. Ich nazwiska nic mi nie mówią. To zgromadzenie wspólników wyłania kandydatów do rady nadzorczej. My jesteśmy tylko wykonawcą jego woli.
Prezesem zarządu Elewarru jest Andrzej Śmietanko, były poseł PSL, niegdyś członek centralnych władz partii. Stanowisko w tej spółce objął tuż po ostatnich wyborach parlamentarnych. Został powołany przez prezesa ARR, bez konkursu.
– Spośród pracowników spółki powołałem komisję, która przeprowadziła konkurs. Nie mam pojęcia, kto go wygrał – ucina rozmowę o kandydatach do rady nadzorczej.
Zabranianie startu ludziom związanym z PSL byłoby wynaturzeniem
Bo władza to przywileje
Przemysław Litwiniuk, szef gabinetu politycznego ministra rolnictwa i radny powiatowy PSL w Białej Podlaskiej, jest jednocześnie członkiem rady nadzorczej Elewarru (jako pracownik Ministerstwa Rolnictwa nie musiał startować w konkursie).
– Czuwaliśmy nad tym, by zachowany był tryb konkursowy przy wyłanianiu kandydatów. Nie mogę komentować tego, kto w jego wyniku został wyłoniony do jej składu, bo nie mam takich kompetencji. Zapewniam jednak, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem – mówi „Rz” Litwiniuk. Po chwili namysłu dodaje: – Sprawowanie władzy wiąże się z przywilejami i odpowiedzialnością. A skutki jej działalności będą przedmiotem oceny społecznej.
Litwiniuk nie jest jedyną osobą ściśle związaną z PSL, która zasiada w siedmioosobowej radzie nadzorczej Elewarru.
Przewodniczącym tego grona jest Tadeusz Łukasik. To główny księgowy Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (od listopada ubiegłego roku).
Sekretarzem rady nadzorczej jest Krzysztof Gołąb, doradca ministra Sawickiego. W radzie zasiada także dyrektor generalny ministerstwa Ireneusz Niemirka.
Lucjana Orgasińskiego, który czeka jeszcze na oficjalne zawiadomienie o włączeniu go do rady, wynik konkursu nie dziwi.
– Posiadam wymagane w ogłoszeniu o konkursie kwalifikacje, więc zdecydowałem się na wystartowanie w konkursie. Nie mnie to oceniać, ale rozumiem, że komisja wybrała najlepszych kandydatów. To, że okazali się nimi działacze PSL lub sympatycy, może oznaczać jedynie, że PSL ma najlepsze kadry – mówi.
Minister się nie dziwi
Eugeniusz Grzeszczak z PSL, sekretarz stanu w Kancelarii Premiera, uważa, że nie ma podstaw, by kwestionować wyniki konkursów, w których wygrywają działacze PSL.
– Ważne jest, czy osoby, które je wygrywają, mają uprawnienia i kompetencje do zajmowania stanowisk. Jeśli tak nie jest, to rzeczywiście pojawia się pole do interwencji. Ale stosowanie innych kryteriów dla członków PSL lub osób związanych z partią byłoby dyskryminacją. Zabranianie im startu w konkursach – wynaturzeniem. Trzeba też pamiętać, że w obszarach rolnictwa i przetwórstwa płodów rolnych PSL dysponuje szeroką kadrą naprawdę dobrych fachowców. Więc nie można się dziwić, że pokonują innych kandydatów w konkursach – mówi „Rz” minister Grzeszczak.
Źródło : Rzeczpospolita
Autor: Tomasz Nieśpiał

Irlandzki cud czeka na cud

Premier Donald Tusk był uprzejmy pozbawić Normana Davisa, wybitnego brytyjskiego historyka, prawa do wykonywania pracy w Polsce. Na spotkaniu z naukowcami powiedział zdecydowanie. - Dziś takie osoby jak Norman Davies czy amerykańscy nobliści nie mogą być promotorami na polskich uczelniach (z powodu braku habilitacji). Otóż Pan Premier się myli.
Bo Pan Premier zgodnie z koncepcją edukacji, którą lansuje jego rząd, jest najlepszym przykładem na to, co to znaczy czytać dzieła we fragmentach albo nie czytać ich w ogóle. Ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym porównać do literatury się nie da, ale lektura całej ustawy przydałaby się i premierowi, i co ważniejsze pani minister szkolnictwa wyższego. Otóż Norman Davies, a także amerykańscy nobliści mimo braku polskiej habilitacji mogą być promotorami na polskich uczelniach. Umożliwia im to artykuł 20 ustawy ustęp 7. "Promotorem w przewodzie doktorskim oraz jednym z recenzentów rozprawy doktorskiej lub habilitacyjnej może być również osoba będąca pracownikiem zagranicznej szkoły wyższej lub instytucji naukowej, nieposiadająca polskiego stopnia doktora habilitowanego lub tytułu profesora, jeśli rada jednostki organizacyjnej przeprowadzająca przewód uzna, że osoba ta jest wybitnym znawca problematyki, której dotyczy rozprawa doktorska lub habilitacyjna". Jaśniej już chyba się nie da prawda, no, chyba że się uzna, że Norman Davies albo amerykańscy nobliści nie są wybitnymi specjalistami w swoich dziedzinach.
Czy premier tego nie wiedział? Czy ktoś go wprowadził w błąd? A może wiedział, tylko mu ta wiedza nie pasowała do koncepcji, bo to zawsze atrakcyjnie pokazać smaczny przykład będący potwierdzeniem stawianej tezy.
Taka wpadka tylko pogłębi jeszcze spór rządu Platformy Obywatelskiej ze środowiskiem naukowym. Premier nie zareagował w żaden sposób na list 44 intelektualistów, którzy apelowali do niego o wycofanie się z pomysłu zniesienia habilitacji. I bez żadnej dyskusji zażądał wsparcia programu przygotowanego przez minister Kudrycką, która nie cieszy się zbytnim poważaniem wśród naukowców. Mówiąc słowami Jarosława Kaczyńskiego, gdyby takie rzeczy działy się za rządów PiS, awantura byłaby na 24 fajerki. I słusznie. Powinna być, zwłaszcza wtedy gdy premier wykazuje się całkowitą ignorancją w sferze faktów.
Środowiska naukowe mocno wsparły Platformę w ostatnich wyborach. To właśnie głosy wykształciuchów zdecydowały o porażce PiS i zwycięstwie PO. Dziś nikt nie chce ani z nimi rozmawiać, ani ich słuchać. - To była odprawa - komentował w "Gazecie" spotkanie z naukowcami prof. Karol Modzelewski. Donald Tusk obiecywał, że rozwój kraju ma się dokonywać poprzez edukację, że edukacja jest kluczem do sukcesu. Wydawało się, że ten rząd jak żaden inny doceni rangę i wagę wykształcenia. Premier co prawda obiecał na spotkaniu z naukowcami, na którym tylko siebie dopuścił do głosu, że w zamian za wsparcie reformy, nakłady na naukę wzrosną do 2 procent PKB, ale dopiero od 2013 r. Ale jest przecież rok 2008! Kto zagwarantuje, że w 2013 r. PO w ogóle jeszcze będzie przy władzy? I czy szantażem można prowadzić dialog ze środowiskiem tak niezależnym i tak uwrażliwionym na twórczą wymianę myśli.
Premier chce serdecznego spisku w celu reformowania szkolnictwa wyższego w Polsce. Spisek można zawiązywać jednak między ludźmi, którzy sobie ufają. A tego zaufania z października 2007 roku już nie ma.
Wygląda to w ogóle kiepsko. Z reformy finansów nici, o abolicji dla emigrantów cicho, o podatkach to już lepiej nie mówić, bo każdy mówi co innego. Irlandzki cud czeka na cud. Cud przyspieszenia przede wszystkim, bo rząd jakby się zapadł w fotelach i czeka na wybawienie. Kluczowy wiceminister finansów odchodzi i mówi wprost, że rząd boi się podejmować decyzje, obawiając się, że tak czy siak prezydent zawetuje ustawy. Nie da się administrować krajem przez cztery lata, nawet jeśli sondaże szybują w górę. Kiedyś ta tendencja w końcu się odwróci, a zawiedzeni być może nie pójdą do politycznej konkurencji, ale po raz ostatni od polityki na dobre się odwrócą.
Gazeta Wyborcza
Katarzyna Kolenda-Zaleska

Tisze jedziesz, dalsze budiesz, czyli taktyka Tuska

Ekipa rządząca uważa, że nie trzeba sobie stawiać zbyt ambitnych celów, lecz małymi krokami poprawiać co się da. To ma dać jej zwycięstwo i w wyborach prezydenckich, i parlamentarnych.
Jeszcze w poprzedniej kampanii wyborczej w 2005 roku Donald Tusk potrafił powiedzieć emerytce na wiecu wyborczym w Gdańsku: "Nie mogę pani obiecać, że pani emerytura wzrośnie". I przegrał wybory. Przed ostatnimi wyborami takie słowa nie przeszłyby mu przez gardło. Rząd ma być ładny i miły. I na pewno nie będzie ogłaszał żadnych bolesnych programów cięć wydatków. Ani epatował społeczeństwo deficytem budżetowym. Stąd rozżalenie wiceministra finansów Stanisława Gomułki, który chciał reformę przeprowadzać jak najszybciej, nie oglądając się na złe reakcje Polaków.
Tymczasem ta ekipa rządowa boi się, że zgłosi ambitne ustawy, nastraszy ludzi, a następnie z tych reform nic nie wyjdzie, bo zawetuje je prezydent. Same straty, żadnych zysków.
Poprzednie ekipy rządzące lubiły ogłaszać ambitne programy np.premier Jerzy Buzek i wicepremier Leszek Balcerowicz wprowadzali cztery reformy. Jerzy Hausner ogłaszał plan swego imienia. Ekonomiści i dziennikarze się cieszyli, chwalili, a wyborcy cofali poparcie. A z reformującego finanse planu Hausnera nic już nie zostało. Platforma chce się tego ustrzec. Planuje wygrać wybory prezydenckie i następne wybory parlamentarne. Jeśli nawet zdecyduje się na jakieś niepopularne - ale konieczne - zmiany, np. odebranie niektórym zawodom prawa do wcześniejszych emerytur albo zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn, to zrobi to tak, by było o tym jak najciszej. Bez hucznych konferencji prasowych.
Osładzanie nieprzyjemnego
Platforma wierzy, że będzie reformować kraj poprzez decyzje administracyjne, a nie zmienianie ustaw - wspomniał o tym Gomułka w wywiadzie dla "GW". Trzeba więc znieść bariery dla przedsiębiorczości i odblokować inwestycje. Stworzyć osobne wydziały sądu, które zajmowałyby się odwołaniami od decyzji przetargowych itp. Takie postępowania sądowe wstrzymują inwestycje. Rząd ma też usprawnić wydawanie unijnych pieniędzy. Takie niezbyt spektakularne posunięcia mają umocnić wzrost gospodarczy.
Poza tym każdej bolesnej decyzji ma towarzyszyć coś atrakcyjnego, co zamortyzuje gniewną reakcję jakiejś grupy zawodowej. Zabierzemy nauczycielom prawo do wcześniejszych emerytur, ale za to damy im większe podwyżki.
W programie 50 plus, który ma zaktywizować zawodowo ludzi po pięćdziesiątce, obok wielu przyjemnych rzeczy dla obywateli napisano też, że okres ochronny, kiedy to pracodawca nie może zwolnić pracownika tuż przed emeryturą, kurczy się z czterech do dwóch lat. Tak mimochodem. Autorzy programu wcale się tym nie chwalili. Bo kiedy wiceminister gospodarki Adam Szejnfeld - wbrew regule tisze jediesz, dalsze budiesz - ogłosił, że małe firmy będą mogły zwalniać ludzi przed emeryturą, to nie zostawiono na tym pomyśle suchej nitki. A programu 50 plus nikt nie krytykował, a jak nawet ktoś zacznie narzekać, to rząd powie, że przecież pięćdziesięciolatkowie będą płacić niższe składki ZUS-owskie, więc per saldo ustawa jest dla nich korzystna.
Ta taktyka oznacza także i to, że uzdrowienie finansów publicznych pozostanie obietnicą na papierze. Ta ekipa wychodzi bowiem z założenia, że głową muru się nie przebije. Nie trzeba sobie stawiać zbyt ambitnych celów, lecz małymi krokami poprawiać, co się da. Przykładem jest ustawa o emeryturach górniczych, której ekipa Tuska nie chce ruszać, choć niemal dla wszystkich ekspertów jest oczywiste, że to złe prawo, które obciąża wszystkich podatników kosztami wczesnych emerytur górników.
Uwaga, Tusk zna się na zdrowiu
Może jedynym wyjątkiem od wspomnianej reguły jest reforma służby zdrowia, która została nagłośniona m.in. przez Biały Szczyt. Współpracownicy Tuska przekonują, że premier w tej sprawie jest zdeterminowany. Początkowo spece od służby zdrowia ściągali na spotkania z premierem, spodziewając się, że Tusk będzie tylko moderatorem dyskusji. Jakie było ich zaskoczenie, gdy okazywało się, że premier przeczytał masę opracowań o służbie zdrowia w innych krajach. Rozmówcom szczęki opadały, bo lider PO uchodził dotąd za leniwca. Dlatego platformersi przekonują, że ta ekipa zreformuje służbę zdrowia choćby nie wiem co. Na moją uwagę, że pakiet ustaw przygotowywanych w tej sprawie jest powszechnie krytykowany, odpowiadają, że gdy Balcerowicz zgłaszał swoje propozycje w 1990 r., też był powszechnie krytykowany.
Jak propagandowo wyjść obronną ręką w sprawie służby zdrowia? Opinii publicznej trzeba wysłać sygnał, że chronimy kieszenie obywateli, bo nie godzimy się na opłaty za wszelkie usługi medyczne. Stawiamy na dodatkowe ubezpieczenia.
Owszem rząd mówi o reformie edukacji czy szkolnictwa wyższego, ale to są projekty, które nie uderzą rzeszy Polaków po kieszeni, jak np. decyzja o zmianie waloryzacji rent i emerytur podjęta za czasów Hausnera.
Kolejny problem rządu to strajki, które mogą być zagrożeniem dla notowań rządu. Także strajki w służbie zdrowia. Gdy lekarze w Radomiu nie chcieli pracować, i groźba ewakuacji ciężko chorych pacjentów była całkiem realna, wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski chciał ustąpić lekarzom. Wtedy podobno zadzwonił do niego Tusk: - Jacek, nie ustąpisz nawet o milimetr. Przygotuj ewakuację. I powiesz tym lekarzom, że oni w twoim województwie roboty nie znajdą.
Tusk miał jeszcze powiedzieć, że jak strajkują lekarze, którzy zarabiają tysiąc złotych, to on może jeszcze negocjować. Ale wobec osób, które zarabiają w sumie ponad 10 tys. zł, trzeba być twardym, bo każda miękka reakcja pociągnie za sobą lawinę roszczeń, której budżet nie wytrzyma.
Radomski spór rząd wygrał. W miarę obronną ręką wyszedł też ze strajku celników. Ale już szykują się następne: choćby nauczycieli. Ale Tusk od negocjacji strajkowych ma Michała Boniego, który jest jednym z najlepszych speców od tego typu zadań.
Kamiński (CBA) straszakiem Tuska
Ten rząd stroni od wielkich słów o odnowie moralnej narodu i przywracaniu pamięci. Woli koncentrować na się na sprawach przyziemnych. Tematy wokół IPN, rozliczeń PRL-u walka z układem interesują go w mniejszym stopniu, ale interesują. PiS ogłosił nową politykę historyczną. Prezydent odznaczał ludzi zapomnianych, którzy walczyli z komunizmem. Tusk nic nie ogłaszał, tylko przyznał rodzinom ofiar grudnia 70 specjalne renty. Jako premier ma prawo podjąć taką decyzję. Inna rzecz, że to nie załatwia problemów innych ofiar PRL-u, którym powinna być poświęcona osobna ustawa. Tyle że taką ustawę bardzo trudno napisać. Zgodnie z więc z filozofią PO załatwiono to, co się dało załatwić szybko.
Rząd nie ogłasza planu oczyszczenia Polski z korupcji, ale Tusk zostawił Mariusza Kamińskiego w CBA. Premier wie, że każdy lider może mieć spore kłopoty z opanowaniem swojego zaplecza. Miał je jako lider KLD, kiedy to do jego ugrupowania dołączali biznesmeni z kiepską reputacją. A ich przekręty szły na konto partii liberałów, przezywanych też aferałami. Każda partia będąca u władzy przyciąga rzesze nowych ludzi, których uczciwość nie zawsze da się zweryfikować. Dla tych ludzi Kamiński ma być straszakiem. Nie bez powodu na pierwszym powyborczym zebraniu klubu PO puszczono filmik o Beacie Sawickiej nagrany przez CBA.
Tusk nie zamierza też popełniać błędów Leszka Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego. Nie pojawia się na zdjęciach z Janem Kulczykiem czy Ryszardem Krauzem. Trzyma się od wielkiego biznesu z daleka. Podobno premier unikał spotkania z Alem Gore'em nie dlatego, że nie miał czasu czy nie lubi noblisty, tylko dlatego, że Gore'owi towarzyszył właśnie Jan Kulczyk, który współorganizował pobyt byłego wiceprezydenta USA w Polsce. Tak mówi się w Platformie, bo kancelaria premiera oficjalnie tej wersji zaprzecza.
Plan minimum jest więc bardzo prosty: AWS i SLD podupadły z powodu wielkich afer korupcyjnych w swoich szeregach i reform bolesnych dla dużych grup społecznych. Platforma jest przekonana, że tych "błędów" nie powtórzy.
Gazeta Wyborcza
DOminika Wielowieyska

2008/04/21

Czy powstanie miejski szpital na Ursynowie

300 tys. mieszkańców południowych dzielnic Warszawy musi mieć szpital - uważają specjaliści. W ratuszu pojawił się jednak problem, czy budować go za miejskie, czy za prywatne pieniądze.
Dziś o finansowaniu i szansach na wybudowanie Szpitala Południowego z wiceprezydentem Jarosławem Kochaniakiem chcą rozmawiać radni z komisji zdrowia. Zamieszanie i niepokój wywołało jego wystąpienie na nadzwyczajnej sesji rady dzielnicy Ursynów, gdzie wyliczał, co utrudnia inwestycję. Co zdaniem wiceprezydenta budzi wątpliwości?
Być może lepiej, żeby szpital wybudował i zarządzał nim prywatny podmiot.
Kochaniak na spotkaniu z ursynowskimi radnymi wyjawił, że by wybrany w konkursie doradca opracował zasady współpracy miasta oraz prywatnego inwestora, który by postawił szpital. Twierdzi, że to dobre rozwiązanie, o ile "partner prywatny zrealizuje inwestycję i będzie nią zarządzał przez 20-25 lat. Umowa musi być tak skonstruowana, żeby zabezpieczyć interesy publiczne".
O prywatnym inwestorze nie chce słyszeć Elżbieta Wierzchowska, szefowa biura polityki zdrowotnej. - Przepisy regulujące zasady partnerstwa publiczno-prywatnego są niespójnie - mówi. - W ten sposób nie powstał dotąd w Polsce ani jeden szpital.
Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że między Kochaniakiem i Wierzchowską doszło do ostrej wymiany zdań dotyczącej m.in. finansowania szpitala. Dlatego szefowej biura polityki zdrowotnej nie było na spotkaniu z radnymi na Ursynowie.
Przez działkę, na której ma powstać szpital, ma przebiegać obwodnica Warszawy.
Z tego powodu może być za mała na szpital. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad potwierdza, że przez część działki u zbiegu Pileckiego i Płaskowickiej ma przebiegać autostrada, ale w tunelu. Jej dokładny przebieg nie jest jeszcze znany.Zdaniem Wierzchowskiej działka jest wystarczająco duża na szpital, a na tunelu mogłyby powstać miejsca parkingowe.
Po co budować miejski szpital, skoro na południu Warszawy powstaną trzy prywatne?
Z raportu przygotowanego przez Państwowy Zakład Higieny dla Ministerstwa Zdrowia wynika, że na Mazowszu do 2012 r. zabraknie 1770 łóżek. Dr Krzysztof Kuszewski z PZH nie ma najmniejszych wątpliwości, że stolicy jest potrzebny nowy szpital: - O kilku prywatnych, które mają powstać w Warszawie, słyszę od lat, a buduje się tylko jeden. Tymczasem 300 tysięcy mieszkańców z południowych dzielnic i ich okolic nie ma szpitala. Lecznica miejska musi powstać i jakością konkurować z prywatnymi.
Prywatny szpital na 180 łóżek stawia na Polach Wilanowskich firma Medicover. Drugi - na 120 łóżek - chce na Mokotowie budować Enel-Med. Ma już wybraną działkę. Swoją lecznicę, także na 120 łóżek, do 2010 r. ma postawić także Lux Med.
Za mało pieniędzy na budowę szpitala.
W Wieloletnim Planie Inwestycyjnym na Szpital Południowy zaplanowano 230 mln zł. Zdaniem wiceprezydenta Kochaniaka to za mało. Potrzebne może być nawet dwa razy tyle.Sprawdziliśmy, że metr wybudowania i wyposażenia szpitala to koszt 6-7 tys. zł (cena bez aparatury i sprzętu, uwzględnia wyposażenie wnętrz). Miasto zakłada, że szpital będzie miał ok. 22 tys. m kw., więc powinien kosztować ok. 160 ml zł. Zostaje jeszcze nadwyżka na sprzęt.
Działka przy Pileckiego i Płaskowickiej nie należy do miasta.
Dr Krzysztof Szwejk, rzecznik SGGW, która jest właścicielem działki, podkreśla, że uczelnia chętnie odda ją miastu na szpital. - Niestety, zgodnie z przepisami musimy sprzedać ją w przetargu - dodaje. - Jeśli miasto znajdzie sposób na to, żeby przekazać tę działkę w inny sposób, jesteśmy chętni do współpracy.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Agnieszka Pochrzęst

2008/04/19

Szare eminencje Donalda Tuska

Jest ich pięcioro. Największe wpływy ma Grzegorz Schetyna, ale to Michała Boniego premier zawsze słucha.
Najbardziej znany w gronie zaufanych premiera jest oczywiście Schetyna, wicepremier i szef MSWiA, a także sekretarz generalny Platformy. Od lat uważany za osobę numer dwa w PO i głównego rozgrywającego. W partii odgrywał też rolę złego policjanta w odróżnieniu od dobrego, czyli przewodniczącego PO.
Zdaniem krytyków Tusk bez Schetyny by nie istniał. Jest świetnym i zarazem bezwzględnym organizatorem. We wszystkich resortach umieścił swoich ludzi, jeśli nie na stanowiskach ministrów, to przynajmniej doradców. – Ma od nich informacje na bieżąco, wie, co się dzieje w resortach – mówi jeden ze współpracowników premiera. Ale dodaje: – Jako minister, w przeciwieństwie do wielu innych członków rządu, nie przysparza kłopotów premierowi, tylko je rozwiązuje.
Mimo doskonałych umiejętności organizacyjnych, szefując ministerstwu-molochowi, ma coraz mniej czasu na bycie pierwszym przy uchu Tuska.
Z tego m.in. powodu coraz większe wpływy u szefa rządu ma Rafał Grupiński, formalnie sekretarz stanu w Kancelarii Premiera ds. kontaktów z parlamentem. To właśnie Schetyna wciągnął przed laty konserwatystę Grupińskiego w krąg liberałów. Dawno temu działali razem w Solidarności Walczącej Kornela Morawieckiego.
Grupiński kontaktami z parlamentem niespecjalnie się zajmuje. Pracuje nad nową ustawą medialną i personalnymi zmianami w mediach powiązanych ze Skarbem Państwa, takich jak telewizja i radio publiczne, „Rzeczpospolita” (Skarb Państwa ma 49 proc. udziałów). Jemu przypisuje się autorstwo jednego z najnowszych pomysłów, jak odwołać prezesa TVP Andrzeja Urbańskiego.
Grupiński zainteresował się też specsłużbami i bezpieczeństwem energetycznym. To on miał podpowiedzieć, aby w Kancelarii pełnomocnikiem ds. służb specjalnych został Jacek Cichocki, szef Ośrodka Studiów Wschodnich. To Grupińskiemu przypisuje się zainspirowanie premiera, by ten zamiast wicepremiera Pawlaka stanął na czele zespołu ds. bezpieczeństwa energetycznego kraju.
Negocjacyjny mózg
Osobą, która ma stały dostęp do premiera i komfort rozmowy z nim w cztery oczy, jest Michał Boni, szef zespołu doradców. Tak naprawdę jest superministrem. W resortach ekonomiczno-społecznych żadna z decyzji nie jest podejmowana bez konsultacji z Bonim. – Bez niego rząd w ogóle by nie myślał – twierdzi prominentny biznesmen, przez lata związany ze środowiskiem Tuska. – Gdy Boni wychodził z negocjacji ze służbą zdrowia, one natychmiast zamierały – dodaje. W politycznych kuluarach krąży opowieść: „Są tylko dwie osoby w kancelarii, które naprawdę pracują: Michał Boni i Zbigniew Derdziuk (minister-szef Komitetu Stałego Rady Ministrów). Problem w tym, że pierwszemu z nich premier ufa, a drugiemu nie”. – Boni to filar, podpora, osoba mająca ogromne zaufanie premiera – ocenia jeden ze współpracowników szefa rządu.
Sytuacja jest o tyle pikantna, że Boni, choć wstąpił na początku lat 90. do Kongresu Liberalno-Demokratycznego, w kampanii prezydenckiej 1995 r. stał po drugiej stronie barykady niż Tusk (wówczas wiceszef Unii Wolności). Kandydatem UW na prezydenta był Jacek Kuroń. Szefem jego sztabu wyborczego został Boni. Tusk uważał Kuronia za błędny wybór – ze względów ideowych (nadmierne socjalne nastawienie kandydata i jego skłonność do negocjowania wszystkiego ze wszystkimi), jak i osobowościowych. W krytykowaniu Kuronia pierwsze skrzypce grał Grupiński, który pisał m.in. w „Rz”, że jego kampania jest „fatalną kampanią warcholstwa części lewicowych polityków z warszawskiego salonu”. Z tych tekstów Grupińskiego Tusk był bardzo zadowolony.
Po latach Tusk i Boni znaleźli jednak wspólny język. Boni był głównym autorem programu PO w ostatniej kampanii. I gdyby nie jego kłopoty lustracyjne, jego formalne stanowisko w rządzie byłoby znacznie wyższe.
Doradcy z cienia
Zupełnie nieznani są Wojciech Duda i Anna Olszewska. Oboje to doradcy w gabinecie politycznym szefa rządu.
Duda, równolatek premiera i przyjaciel od czasów studenckich, w wolnej Polsce był (i nadal jest) redaktorem naczelnym „Przeglądu Politycznego”. To opiniotwórcze pismo środowiska liberałów, które zaprasza na łamy tuzy intelektualne. Przez lata siedzieli ściana w ścianę w jednej z gdańskich kamienic. Tusk miał tam swoje biuro parlamentarne, a Duda wydawał „Przegląd”.
Razem uprawiali polityczne biesiadowanie, czyli coś, co premier lubi najbardziej. – Rozmawiali o polityce, oglądali w telewizji sport, mogli zapalić cygarko i napić się wina – opowiada były prominentny polityk PO. Ten opis jest jednak bardziej adekwatny do tego, jak Tusk obcuje ze swoim tzw. dworem. – Zgadzam się z opinią, że Duda jest najbliższym przyjacielem Tuska – uważa gdański liberał i europoseł Janusz Lewandowski. – Dla każdego środowiska taka osoba jest skarbem. To niezwykle wartościowa postać, nie uczestniczy w politycznym wyścigu szczurów, jest świetnym wydawcą i ma olbrzymi urok osobisty – mówi Lewandowski.
Formalnie Duda jest doradcą ds. polityki historycznej. Ma się zajmować m.in. powołaniem muzeum II wojny światowej w Gdańsku. W kancelarii ma swój gabinet. – Bywa regularnie – mówi rzeczniczka rządu Agnieszka Liszka.
Duda nigdy nie kandydował w wyborach. Ale doradza Tuskowi w sprawach politycznych. Gdy w 1997 r. wybuchł spór, kto ma kandydować do Sejmu z pierwszego miejsca w Gdańsku – Tusk czy Lewandowski, Duda poradził Tuskowi, by startował do Senatu, a wtedy zostanie wicemarszałkiem tej izby. I tak się stało.
Z kolei Anna Olszewska to doradca, a tak naprawdę megasekretarka. Przez kilkanaście lat była dyrektorem biura Tuska w Gdańsku. – Bez Ani Donald nie potrafiłby wyjść z domu – żartuje Paweł Piskorski. Mirosław Drzewiecki uważa Olszewską za „idealnego łącznika w wielu sprawach”. Jeśli ktoś z bliskich i zaufanych chce dotrzeć do premiera, robi to za pośrednictwem Olszewskiej.
Od czasu, gdy pracuje w Warszawie, Sławomir Nowak, szef gabinetu politycznego premiera, nie ma już monopolu na dopuszczanie do ucha szefa rządu.
Autor: Małgorzata Subotic
Źródło : Rzeczpospolita

Tusku, jeśli nie teraz, to kiedy

Prezydenckie weto nie może być dla rządu alibi do nic nie robienia. Dopóki nie ma ustaw, winien jest rząd.
Oto z Ministerstwa Finansów z hukiem odchodzi ekonomista odpowiedzialny za reformę finansów publicznych. O co w tej reformie chodzi? By publiczne pieniądze były wydawane dobrze, by starczało ich na zasiłki, ale i na rozwój: edukację czy drogi. By nasze dzieci i wnuki nie musiały spłacać za nas długów, a szybki wzrost gospodarczy pozwolił nam wydobyć się z biedy.
Na odchodne prof. Gomułka postawił niewesołą diagnozę: rząd boi się prezydenckiego weta i zamierza reformować finanse tylko o tyle, o ile nie wymaga to zmian prawa. A tak daleko nie ujedzie. Tych słów nie można bagatelizować, nawet jeśli wyostrzyła je - jak mówią ministrowie z PO - urażona ambicja.
Minister finansów Jacek Rostowski mówił "Gazecie" wczoraj, że Gomułka nie ma racji. Przekonuje, że reforma finansów idzie pełna parą, w rządzie nie ma konfliktów, a premier Tusk, jeśli chodzi o pilnowanie finansów, bywa nawet ostrzejszy od samego ministra. Fakty jednak są takie: przez blisko pół roku rząd nie przeprowadził przez parlament żadnej ważnej ustawy reformującej finanse. Nie wiemy, komu mają się należeć wcześniejsze emerytury, co powinno znaleźć się w tzw. koszyku usług gwarantowanych w ramach składki na zdrowie, czy i kiedy będą likwidowane zbędne rządowe instytucje często marnotrawiące publiczny grosz.
Na dobrą sprawę nie wiemy też, jakie podatki zapłacimy w przyszłym roku, bo minister finansów Rostowski mówi o dwóch stawkach (18 i 32 proc.), a przewodniczący klubu PO Zbigniew Chlebowski - o podatku liniowym, niższym niż 18-proc.! I jeszcze przekonuje, że to zdanie premiera Tuska.
Konia z rzędem temu, kto wie, czy będziemy płacić wyższe składki na zdrowie? Premier Tusk mówił najpierw, że po jego trupie. Teraz mówi, że składka musi urosnąć. Jednak minister zdrowia chce z tym poczekać co najmniej do 2010 r. Bądź tu człowieku mądry. To banał, że rządzenie polega na podejmowaniu niepopularnych decyzji. Rząd musi zdecydować, komu odebrać prawo do wcześniejszych emerytur, bo mamy największą w Europie partię młodych emerytów, wysokie koszty pracy (składki i podatki) i wciąż ogromną szarą strefę. Rząd musi zdecydować, czy nauczyciele - skoro chcą zarabiać więcej - nie powinni więcej pracować (dziś pensum to 18 godz.). Prezydenckie weto nie może być dla rządu alibi. Dopóki nie ma ustaw, winien jest rząd. Rząd pewnie kalkuluje tak: po co się narażać ludziom, skoro to nie wejdzie w życie? Ta taktyka ma jednak krótkie nogi. Według doradców rządu bez reformy emerytur i rynku pracy czy reform podatkowych już za dwa-trzy lata czeka nas gospodarcza zadyszka. A to rok wyborczy. Wtedy Polacy powiedzą: "sprawdzam".
Źródło: Gazeta Wyborcza
Autor: Agata Nowakowska

2008/04/18

Czy Śląsk Wrocław też ustawiał mecze?

Mieli to robić trenerzy Grzegorz Kowalski i Janusz Jedynak, w czasie gdy zespół grał w III lidze. Klubem zarządzała wtedy koszykarska spółka należąca do Grzegorza Schetyny, dziś wicepremiera i szefa MSWiA.
W prokuratorskich aktach znajdują się materiały dokumentujące ustawienie kilku meczów Śląska. Znamy szczegóły jednego. Chodzi o wyjazdowe spotkanie Śląska z Lechem Zielona Góra rozegrane 25 października 2003 roku. Kowalski i Jedynak mieli skorumpować prowadzącego to spotkanie opolskiego sędziego Mariusza Sicińskiego. Informacje o tym podczas przesłuchania ujawnił śledczym sam arbiter. Potwierdził je także "Gazecie": - Przed meczem zadzwonił do mnie trener Kowalski i zaproponował łapówkę za sprzyjanie Śląskowi. Na przekazanie pieniędzy umówiliśmy się przed jedną z restauracji w Polkowicach, na kilka godzin przed meczem. Miałem być tam w dniu meczu o 10.30, ale się spóźniłem. Autokar z ekipą Śląska odjechał, a na miejscu został Janusz Jedynak, asystent pierwszego trenera. To on wręczył mi cztery tysiące złotych.Trener Grzegorz Kowalski: - Odmawiam komentarza w tej sprawie.Janusz Jedynak (dziś pracuje w Jagiellonii Białystok): - To nieprawda. Nie znam Sicińskiego, nigdy się z nim nie widziałem i nie wręczałem żadnej łapówki.
Siciński twardo podtrzymuje jednak zarzuty: - W Polkowicach Jedynak wsiadł do mojego samochodu i wspólnie pojechaliśmy na mecz do Zielonej Góry. W aucie przekazał mi kopertę z pieniędzmi. Co z tego, że zaprzecza, jeśli ja mam świadków. Oprócz mnie i Jedynaka w samochodzie było jeszcze dwóch sędziów asystentów, którzy w prokuraturze potwierdzili moją wersję.
W Zielonej Górze po dramatycznym meczu Śląsk wygrał 4:3. Zwycięską bramkę zdobył już w doliczonym czasie gry z rzutu karnego. Gospodarze mieli pretensje do arbitra o sprzyjanie wrocławianom.
Piłkarskim Śląskiem zarządzała wtedy koszykarska spółka, której właścicielem był Grzegorz Schetyna, dzisiejszy wicepremier i szef MSWiA. Schetyna nie chce rozmawiać o sprawie: - Prezesem koszykarskiej spółki był wtedy Piotr Waśniewski - odsyła.A Waśniewski nie ukrywa zaskoczenia: - Dla mnie to szokujące informacje. Przyszliśmy do piłki z innego środowiska, a w koszykówce z ustawianiem spotkań nigdy nie mieliśmy nic wspólnego. Byliśmy przekonani, że mamy mocny zespół i byliśmy pewni, że awansujemy do II ligi po sportowej walce.
Od ubiegłego roku właścicielem spółki jest gmina Wrocław. - Nie mamy oficjalnych informacji, że Śląsk był zamieszany w korupcję, jednak nie wykluczamy tego. Zdajemy sobie sprawę, że zespół może zostać ukarany - przyznaje Michał Janicki, dyrektor wydziału spraw społecznych urzędu miejskiego. - Jeśli kiedyś w Śląsku dochodziło do przestępstw, to miasto słusznie zrobiło, przejmując zespół piłkarski. Teraz jest profesjonalnie zarządzany, a jego działalność transparentna.
Środowisko piłkarskie jest przekonane, że zapowiadana fuzja Śląska z Groclinem, do której ma dojść po sezonie na licencji klubu z Grodziska, to wybieg mający uchronić wrocławski klub przed ewentualnymi karami. Ale Janicki zaprzecza: - O licencję będzie występować nowa spółka. Poza tym nadal będziemy Śląskiem, więc dziedziczymy nie tylko tradycję i sukcesy, ale również przewinienia klubu.
W prowadzonym przez wrocławską prokuraturę śledztwie zatrzymano i postawiono zarzuty korupcji już 117 osobom. Osiem drużyn zdegradowano z ekstraklasy. Kilka dni temu minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski ujawnił, że w aferę zamieszanych jest w sumie 29 klubów.
Komentarz Mirosława Maciorowskiego: Karać bezwzględnieNa temat walki z korupcją "Gazeta" jest od początku tego samego zdania. Uważamy, że jeśli ma ona być skuteczna, kara za sprzedawanie meczów powinna być nieuchronna, surowa i taka sama dla wszystkich. Bez względu na to, czy klub ustawił jeden, czy kilkadziesiąt meczów, musi być zdegradowany. Jeśli korupcja była i we wrocławskim Śląsku, on także. Dla samego klubu, a przede wszystkim dla dobra kibiców, których przecież oszukano. Bo odtąd każdy jego działacz, trener i zawodnik będzie miał pewność, że ustawiając mecz, naraża klub na katastrofę.
Pojawiające się od kilku miesięcy propozycje abolicji dla skorumpowanych klubów to sygnał dla piłkarskich przestępców, że winę za korupcję można rozmydlić. Że od sprawiedliwego potraktowania sprawców największego przestępstwa w sporcie, jakim jest nieuczciwe wpływanie na wynik, ważniejsze jest uchronienie przed stratami finansowymi PZPN, spółki Ekstraklasa SA, klubów czy pokazującą mecze telewizję. To myślenie krótkowzroczne. Po abolicji skorumpowani teraz bez przeszkód będą brać i dawać łapówki także później. I straty wszystkich będą jeszcze większe.
Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
Artur Brzozowski, komentarz Mirosław Maciorowski

PO obcina swoje rozdmuchane szeregi

Krakowska Platforma Obywatelska ma być pilotażowym terenem w ogólnopolskim programie PO, sprawdzającym, czy członkowie partii płacą składki. Zaczęto od Krakowa, bo wiele wskazuje, że właśnie tu jest najwięcej martwych dusz i absurdów.
Miesięczna składka dla działacza PO wynosi 5 zł (2,5 płacą emeryci i studenci). To o połowę mniej niż w PiS-ie, ale i tak mnóstwo osób jej nie płaci. Zapominają czasem ważni politycy, oddelegowali do obowiązków rządowych, ale większość dłużników to osoby, które wpisano do partii tylko po to, by sztucznie nadąć partyjne struktury.
- Donald Tusk zaproponował Krakowowi, by na naszym przykładzie przetestować system. Mamy w tej sprawie uchwałę zarządu krajowego - przyznaje Grzegorz Lipiec, sekretarz generalny małopolskiej PO. - Kraków jest ewenementem w skali kraju. Partyjnych kół wciąż przybywa, trzeba więc sprawdzić, co jest stanem papierowym, a co rzeczywistością - mówi Paweł Graś, zastępca sekretarza generalnego partii. Według niego, z 30 tysięcy członków PO w całej Polsce przynajmniej 10 proc. to martwe dusze. - Trzeba z tym zrobić porządek, bo taką sztucznie nadmuchaną i ociężałą strukturą ciężko kierować - dodaje Graś.
Do największych absurdów dochodzi w Krakowie. Na przykład kół gospodarczych jest aż trzy. Paweł Graś jest w kole gospodarczym numer 1, Bogdan Klich, minister obrony, wpisany jest do koła gospodarczego nr 3, a radny miejski Bogusław Kośmider prowadzi koło gospodarcze nr 2. Jedno koło nie wystarczy też najmłodszym politykom, działają więc koła: młodzieżowe, młodych i akademickie. Niedawno rozwiązano koło zajmujące się bezpieczeństwem - z 70 jego członków 30 miało zaległości w płaceniu składek.
Ambicje ambicjami, ale najwięcej papierowych działaczy przybywa przed wewnątrzpartyjnymi wyborami. Skąd biorą się martwe dusze? Politycy ubiegający się o kierownicze funkcję chcą mieć za sobą jak najwięcej delegatów, tych zaś wybierają koła. Czasem tworzy się je sztucznie, rekrutując do nich znajomych, którzy szybko zapominają, że kiedykolwiek podpisywali deklaracje partyjne. Działacze Platformy bronią się, że dmuchanie kół to uboczny efekt demokracji partyjnej - w PiS-ie jest to mniej rozpowszechnione, bo i tak wodzowie wskazują, kto ma być regionalnym liderem.
Grzegorz Lipiec zastanawia się, czy liczbę kół w Krakowie - 29 nie powinno się zredukować do liczby krakowskich dzielnic, czyli 18. Dodaje, że sprawdzanie kół to również reakcja na zwiększone zainteresowanie Platformą po zwycięstwie wyborczym. - Niedawno zgłosił się na przykład były działacz SLD i Samoobrony, który już na wstępie wymachiwał dyplomem z egzaminu uprawniającego do zasiadania w radach nadzorczych. Nie przyjęliśmy go! - zaznacza Lipiec.
Źródło: Gazeta Wyborcza Kraków
Autor: Magdalena Kursa

Wojna w PO o miejsce w Agencji

Działacze Platformy Obywatelskiej z Krakowa żądają wyjaśnień od władz PO w mieście i regionie. Interesuje ich, dlaczego do rady nadzorczej Agencji Mienia Wojskowego trafił Grzegorz Lipiec, mąż posłanki Katarzyny Matusik-Lipiec. - To kolejny etap walki o wpływy zwalczających się frakcji - zdradzają działacze Platformy.
To kolejny etap walki o wpływy zwalczających się frakcji. Przyznają to sami działacze Platformy. Tym razem zaiskrzyło przy osobie sekretarza krakowskiej PO Grzegorza Lipca. Od stycznia zasiada on w radzie nadzorczej agencji, która włada dużym wojskowym majątkiem.
"Szliśmy do wyborów w przekonaniu, że będziemy naprawiać Polskę. Do zarządów i rad nadzorczych spółek państwowych miały być nominowane osoby spoza partii, które będą wyłaniane na drodze konkursu. (...) Tymczasem, jak się dowiadujemy, do Rady Nadzorczej Agencji Mienia Wojskowego został wciśnięty Grzegorz Lipiec, mąż pani poseł Katarzyny Matusik-Lipiec" - czytamy w liście podpisanym "Członkowie PO RP w Krakowie", który 23 marca został wysłany do Pawła Sularza, przewodniczącego PO w Krakowie, i Andrzeja Czerwińskiego, szefa Platformy w Małopolsce. Kilka dni temu trafił do naszej redakcji.
Anonimowi działacze PO piszą, że "sytuacja, w której poseł rekomenduje członków swojej rodziny, jest sytuacją patologiczną. (...) Załatwienie ciepłej posadki dla swojego męża w Radzie Nadzorczej Agencji Mienia Wojskowego jest tym bardziej bulwersujące, że mąż pani poseł nie posiada kompetencji w zakresie nieruchomości, przetargów, rozliczeń itd.".
Bohater listu, Grzegorz Lipiec, faktycznie został na początku roku powołany do rady nadzorczej AMW. - Zaproponował mi to Bogdan Klich, minister obrony narodowej. Żona nie miała z tym nic wspólnego, o wszystkim dowiedziała się ode mnie - zarzeka się Lipiec w rozmowie z "Gazetą". Czy rzeczywiście brak mu kompetencji do nadzorowania wojskowej instytucji? - Jestem asystentem w Wydziale Organizacji i Zarządzania Politechniki Śląskiej, zajmuję się m.in. zarządzaniem nieruchomościami - odpiera zarzuty Lipiec. Dodaje, że o nominacji zdecydowało zaufanie ministra.
Barbara Bartkowska z gabinetu politycznego MON-u zastrzegła, że minister Bogdan Klich o anonimie wie, ale nie chce go komentować, a Lipcowi, z którym współpracuje od lat, ufa.
Kompetencji do zasiadania w radzie nie brakuje Lipcowi także w ocenie Andrzeja Czerwińskiego. Jego zdaniem kolejny anonimowy list jest próbą walki o wpływy w partii. - Niedawno ktoś w podobny sposób próbował zdyskredytować senatora Gowina [anonim dotyczył konfliktu wokół budynku, w którym mieści się szkoła Jarosława Gowina - przyp. red.] - podkreśla.
W małopolskiej PO konkuruje ze sobą kilka grup. Swoje zaplecze ma poseł Jarosław Gowin, jest grupa młodych działaczy skupionych wokół Aleksandra Grada. O swoją pozycję od pewnego czasu mocno walczy także poseł Ireneusz Raś, a Grzegorz Lipiec sam siebie przedstawia jako człowieka szefa MSWiA Grzegorza Schetyny.
W ocenie Czerwińskiego cytowany przez "Gazetę" list to kolejny sygnał o tym, jak bardzo Platforma w Krakowie jest podzielona. - Ale pracujemy nad jej jednością. W najbliższy piątek spotykam się w Krakowie z szefami kół. Trzeba uporządkować sporo spraw. Jedną z nich na pewno będą wewnętrzne konflikty - podkreśla Czerwiński. O tym, w jaki sposób zamierza je zażegnać, szef Platformy w Małopolsce nie chce na razie rozmawiać. - Pierwsi powinni się o tym dowiedzieć sami zainteresowani - informuje.
Źródło: Gazeta Wyborcza Kraków
Autor: Małgorzata Wach, Szymon Jadczak

2008/04/17

Euro 2012, czyli jakoś to będzie

Tylko dwa ośrodki treningowe zamiast sześciu, niedokończona druga linia metra i obwodnica autostradowa, dworce kolejowe jak w PRL. Czy tak będzie wyglądało miasto podczas Euro 2012? Eksperci biją na alarm, a urzędnicy nie tracą dobrego samopoczucia.
Warszawa chce przez najbliższe pięć lat wydać blisko 11,5 mld zł na inwestycje, które zmienią wizerunek miasta przed Euro 2012 – np. domknąć obwodnicę Śródmieścia, skomunikować lotnisko z centrum, wyremontować trzy linie tramwajowe, zbudować centralny odcinek drugiej linii metra, stadiony Legii i Polonii.
Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad ma zrealizować inwestycje za 5,5 mld zł. Kolejny 1 mld zł mają wydać lotniska Okęcie i Modlin. PKP natomiast chce wyremontować dworce Wschodni, Zachodni i Stadion.
Urzędnicy przez dwie godziny opowiadali wczoraj o przygotowaniach inwestycji, zabezpieczenia medycznego i zapewnieniu bezpieczeństwa na Euro 2012. Tymczasem UEFA w ostatnim raporcie zakwalifikowała Warszawę do grupy bardzo wysokiego ryzyka. Bo jest nim obarczona niemal każda budowa (dziś głównie na etapie koncepcji i projektów).
Według ekspertów, są znikome szanse, że kibiców dowiezie na mecz druga linia metra. Terminy tej inwestycji są tak wyśrubowane, że obala je najmniejszy poślizg. Nawet urzędnicy zaczynają przyznawać, że nie jest dobrze. – Międzynarodowi eksperci zapewniają nas, że budowa do 2012 roku jest wciąż realna. Pierwszą weryfikacją będzie jednak procedura przetargowa. Jeśli będą protesty, budowa się opóźni, ale dziś nie mamy jeszcze podstaw do obaw – mówi wiceprezydent Warszawy Jacek Wojciechowicz.
Ocenia, że i bez metra kolej, autobusy i tramwaje mogą rozwieźć ok. 120 tys. pasażerów (kibiców będzie jednak zapewne więcej).
Szef GDDKiA Wojciech Dąbrowski obiecał kierowcom do Euro 2012 pełną obwodnicę ekspresową oraz nowe wylotówki na Gdańsk, Kraków i Katowice. Południowa obwodnica Warszawy już została wpisana na listę rezerwową na „po Euro 2012”. Przewidywane koszty jej budowy wzrosły zaś po cichu jeszcze przed przetargiem z 2,3 do ponad 3,1 mld zł.
Piotr Kiełbowicz z Zespołu Doradców Gospodarczych TOR pokazywał wczoraj, w jaki sposób GDDKiA żongluje terminami. Dla przykładu: decyzja środowiskowa dla trasy Salomea-Wolica (odciążenie al. Krakowskiej) miała być gotowa w sierpniu 2007 roku. Nowy harmonogram przewiduje kwiecień tego roku, ale... wojewoda wciąż nie wydał dyspozycji.
Według doradcy ekonomicznego Adriana Furgalskiego, jedną z największych wpadek w czasie Euro może być stan kolei i głównych dworców, które PKP zdąży najwyżej... umyć.
Wiceprezes zarządu PKP Paweł Olczyk zapewnia, że remont dworców Wschodniego, Zachodniego i Stadion jest realny. Gorzej z Centralnym. – Do Euro ewentualnie jesteśmy w stanie przerobić podziemia, by mógł tam stanąć wysoki budynek – informuje Olczyk.
Urzędnicy nie mówią już o przebudowie sześciu zaniedbanych klubów sportowych, które miały być bazą treningową. Wytypowano Legię, Polonię, Hutnika, Drukarza, Marymont i Wawer. Wczoraj mówiono tylko o dwóch – Legii i Polonii. Co z pozostałymi? – Najpierw UEFA musi wskazać, ile tych obiektów w całej Polsce potrzeba. Być może z tych sześciu w pierwszej kolejności trzeba zrobić dwa. A zakres przebudowy pozostałych zweryfikować – ocenia Andrzej Cudak, szef sekretariatu do spraw Euro w ratuszu.
Nie powinno być natomiast problemów tam, gdzie inwestycje zależą od sektora prywatnego, czyli np. z bazą hotelową. W 2012 roku Warszawa potrzebuje ok 40 tys. miejsc. Dziś ma już ponad 30 tys.
– I są zapewnienia wiarygodnych inwestorów o budowie kolejnych hoteli, także cztero- i pięciogwiazdkowych – mówi Barbara Tekieli z Biura Informacji Turystycznej.

Centralny odcinek drugiej linii metra to najbardziej ryzykowna inwestycja miasta. Według harmonogramu, tunel – od ronda Daszyńskiego do Dworca Wileńskiego – z siedmioma stacjami miałby być gotowy dwa miesiące przed mistrzostwami w 2012 r. Wystarczy zatem najmniejsze opóźnienie, o co przy inwestycji na taką skalę nietrudno, i termin nie będzie dotrzymany. W ciągu ostatniego roku Warszawskie Metro rozstrzygnęło konkurs na projekt stacji (wykonały go firmy Metroprojekt i AMC A. Chołdzyński) i ogłosiło przetarg na wykonawcę drugiej linii (zgłosiło się pięć międzynarodowych konsorcjów). W czerwcu planowane jest rozstrzygnięcie. Budowa miałaby się rozpocząć wiosną 2009 r. Całość ma kosztować ponad 3 mld zł.
PKP obiecuje, że do 2012 roku zaniedbany Dworzec Wschodni zostanie wyburzony, a na jego miejscu powstanie nowy budynek otoczony biurowcami i eleganckimi sklepami. Budowę miało prowadzić prywatne konsorcjum w formule partnerstwa publiczno-prywatnego. Na razie wciąż trwają rokowania z trzema potencjalnymi inwestorami – firmą Riofsa oraz dwoma konsorcjami: Mayfield Polska i Hochtief Development oraz API Europe i Neot Chen Merkaz Hadera. Dlatego na razie nawet nie rozpoczęły się prace projektowe. W PKP nie tracą nadziei i twierdzą, że inwestycja ruszy na przełomie 2009 i 2010 roku i do 2012 będzie skończona. Według prezesa Narodowego Centrum Sportu Michała Borowskiego, dotrzymanie terminu jest nierealne.
Źródło : Życie Warszawy
Izabela Kraj, Konrad Majszyk

Kandydat POlityczny, czy merytoryczny?

Dariusz Świerczyński, działacz Platformy Obywatelskiej z Pobiedzisk, został zastępcą dyrektora poznańskiego oddziału Agencji Nieruchomości Rolnych. - Przeważyły moje kompetencje, nie przynależność partyjna - twierdzi.
"Nie będzie partyjnych nominacji, tylko fachowcy" - to cytat z jednego z przemówień Donalda Tuska, wygłoszonego po wygraniu przez jego partię ostatnich wyborów. Wcześniej Platforma Obywatelska potępiała czystki w agencjach podległych Ministerstwu Rolnictwa, gdy ludzie Andrzeja Leppera stosowali taktykę "wszystko nasze, nie brać jeńców". Przykład: wicedyrektorem KRUS w Poznaniu został rok temu człowiek Renaty Beger i działacz Samoobrony Jerzy Juszkiewicz. Wskoczył na stanowisko, które stworzono we wszystkich KRUS-ach specjalnie pod ludzi z tej formacji. Wówczas działacze Platformy mówili o "bezczelnym zawłaszczaniu".
Tymczasem "Gazeta" dowiedziała się, że wicedyrektorem poznańskiego oddziału Agencji Nieruchomości Rolnych został właśnie Dariusz Świerczyński - działacz PO z Pobiedzisk. I to bez konkursu. Na nowe stanowisko powołał go prezes ANR Wojciech Kuźmiński. Jednocześnie Kuźmiński odwołał trzech dotychczasowych wicedyrektorów poznańskiego oddziału.
Dariusz Świerczyński jest, jak sam o sobie mówi, "szeregowym działaczem" Platformy Obywatelskiej w Pobiedziskach. Przekonuje, że przynależność partyjna nie miała nic wspólnego z jego awansem - przeważyć miały względy merytoryczne. - W poznańskiej Agencji pracuję od 15 lat bez przerwy, jestem doskonale znany rolnikom i dzierżawcom - reklamuje się. - Ukończyłem wrocławską Akademię Rolniczą. I to z bardzo dobrym wynikiem. Drugiego dna w awansie Świerczyńskiego nie widzi poseł Waldy Dzikowski, szef Platformy Obywatelskiej w Wielkopolsce. Według naszych źródeł, panowie dobrze się znają i regularnie widują. Dzikowski nie zaprzecza, a Świerczyńskiego chwali. - To dobry fachowiec i na pewno się sprawdzi - przekonuje poseł. "Gazeta": - Więc może powinien wybrać pomiędzy tak wysokim stanowiskiem a działalnością partyjną? Dzikowski: - To dobry pomysł. Faktycznie, powinien pomyśleć o zawieszeniu swojego członkostwa w Platformie.
Kilka minut po naszej rozmowie z posłem Dzikowskim oddzwonił do nas Dariusz Świerczyński. I choć godzinę wcześniej twierdził, że jego działalność partyjna w żaden sposób nie będzie kolidowała z pracą na nowym stanowisku, stwierdził: - Wie pan co? Proszę napisać, że po przemyśleniu sprawy biorę pod uwagę zawieszenie działalności partyjnej na czas pracy na nowym stanowisku.
Źródło: Gazeta Wyborcza Poznań
Michał Kopiński, Marcin Kącki
2008-04-16, ostatnia aktualizacja 2008-04-16 18:30